środa, 23 października 2013

Czego szukacie?

Widzę, że wciąż ktoś tu zagląda, a ja za to od dawna tego nie robiłam.

Jeżeli szukacie czegoś, jakiejś informacji, to piszcie śmiało, chętnie pomogę.

Może niedługo zamieni się ten blog w dokumentacje wszystkich przygód, które do tej pory mnie spotkały. Ostatnio tu pisałam o Barcelonie, później była Saragossa, Madryt, Mannheim, Budapeszt, Debreczyn, Sibiu, Berlin... 

środa, 1 sierpnia 2012

Barcelona

To miasto ma wiele twarzy. Jest kurortem nadmorskim, historycznym, modnym, nowoczesnym miastem. Ale tylko tu ludzie szaleja za Gaudim (przy okazji chwala spada tez na innych architektow), Kolumbem, Gaudim, Picassem i Gaudim. Nie ma co, koles stworzyl w tym miescie wiele. Z obyczajow, typowo barcelonskie to - mowienie po katalonsku do wszystkich, sprzedaz nielegalna pierdulek w najtlumniejszych miejscach, chowanie sie przed turystami do pochowanych w waskich uliczkach alejkach i duzo duzo opalania sie, a jeszcze wiecej machos, machos, machos!

Jestesmy juz w trojke, jutro jedziemy do Saragossy. W autobusie moze jeszcze sie na kogos natkniemy. Powstrzymalam sie od kupowania pamiatek z barcy! Ale mam i tak pelnio zdjec :)

środa, 11 stycznia 2012

Lans

W czwartek o 20 na antenie Akademickiego Radia LUZ u Ady Boruszewskiej w "Objazdówce" będzie kilka więcej opowieści o Australii i moim w niej pobycie.

Zapraszam!

wtorek, 8 listopada 2011

Powracanie

Po powrocie z Australii miałam nowe siły, wiarę w wiele projektów, że może się udać!

To był jednak jetlag - rzeczywistość w Polsce nigdy nie układa się pomyślnie. Ale nie będę marudzić, przynajmniej na razie :)

Podróż powrotna była całkiem szybka i sprawna, chociaż oprócz samego wyjścia z mieszkania. Tak sprawę przedłużałam, że w końcu wyszłam za późno! Może to kwestia tego, że się wtedy już za bardzo przyzwyczaiłam do latania samolotem i zapomniałam, że muszę być dużo wcześniej na lotnisku :) Potem leciałam na łeb, na szyję, połamałam torbę, pokruszyłam wosk z digideroo... Niestety, taka jest cena pośpiechu!

O mojej podróży wiedziało niewiele osób. Nie wszystkim się przyznałam, tylko najbliższej rodzinie i bliskim znajomym. Nie mogłam się jednak oprzeć podaniu linka na gg :P A, może czasem ktoś ze starych znajomych zaglądnął :) Szkoda, że nikt nic nie napisał... oj, miało być bez marudzenia!

Kiedy przyjechałam od razu odwiedziłam moją ulubioną uczelnię :) Przyznałam się do podróży tylko koleżance z ławki i dwóm znajomym z radia. Zawsze pierwsze pytanie padało: "i jak było? widziałaś kangura?" Na co ja odpowiadałam szczerze przecież "Tak, widziałam... jadłam, bardzo smaczny!". Miny, jakie ludzie zwykle robili, są nie do opisania! JAK TY MOGŁAŚ ZJEŚĆ TO KOCHANE ZWIERZĘ?!?! I to mówią osoby, które kangura to w zoo tylko widziały! Kangury wcale nie są takie słodkie, bo mogą dać się we znaki! Poza tym, tyle ich tam, że to żaden wstyd. Wszyscy na wycieczce jedli!

Tęsknie za tą dzikością Australii, nie za miastem, chociaż też było niesamowite, ale bardziej za outbackiem. Za tą wolnością młodych ludzi, za podróżami i poznawaniem, za kuchnią chińską, japońską i nawet za hungry jackiem. Za niedziwieniem się, że ktoś poświęca czas na bieganie, a nie na sprzątanie pokoju. Nie tylko dla urody, ale dla zdrowia przecież! A zdrowie to zrzucenie zbędnego nadbagażu :) Do samolotów nie tęsknię,  bo już się wylatałam, chociaż wolałabym po Polsce, lub gdzieś, gdzie się jedzie ponad 250km, lecieć samolotem.

Tęsknię też za językiem angielskim, łowię obcojęzyczność we Wrocławiu, ale od kiedy zaczęły się studia, jest tego niewiele na wrocławskich ulicach.  Jak miałam jetlag, bardzo głęboko spałam, mama raz weszła do pokoju, a ja się pytam "what's time?", na co mama wybałuszyła oczy i się pyta "co?" - i tym sprowadziła mnie  z powrotem do mojego łóżka na Zakrzowie :)

wtorek, 20 września 2011

Powrot

Niestety, przyszedl taki czas, ze trzeba pomachac Operze na pozegnanie i ostatni raz zostac przewianym na ulicach North Sydney.

Wychodze po 13 z mieszkania.

O 15.25 (tutejszego czasu) mam samolot z Sydney do Bangkoku. Lece 9 godzin i 30 min. Na polski czas: start 7.25, Bangkok 16.55

Czekam dwie godziny w Tajlandii i o 18.55 (wg pl) startuje do Frankfurtu. Lece 11 godzin i 15 min., czyli we Frankfurcie bede o 6.10.

Po 4 godzinach i 40 minutach mam samolot do Wroclawia. W miescie laduje o 12.40.

W sumie podroz z przystankami, od wyjscia z mieszkania w Sydney do ladowania we Wroclawiu: 30 godzin i 25 min.

Sprytny Jarek zauwazyl, ze bede po pol godziny dluzej leciec niz w te strone, i wysuwa wniosek, ze to przez to, ze Ziemia sie kreci. Ale czy nie powinnam byc wlasnie dzieki temu szybciej? Skoro bede leciec w przeciwna strone do obrotu? Moj mozczek nie jest jednak w stanie sobie tego wyjasnic :))

Potem do dziakanatu po jakies papierki, ktore musze przeniesc z pokoju na poczatku korytarza do pokoju na koncu tegp samego korytarza. I dopiero wtedy na pomidorowa :D   

No, to wcinam ostatnie suszi za 15 zl i uciekam! Do zobaczenia (uslyszenia) szczury ladowe we Wroclawiu (z Wroclawia)!!!

poniedziałek, 19 września 2011

Dzien trzeci - Uluru i pozegnanie

Tak, znow Uluru. Wczoraj bylismy na wyciagniecie reki od skaly, ale nie przy samej skale. Moglismy ja tylko podziwiac z daleka. A dzis zrobilismy kurs dokladnie w odwrotna strone. Pojechalismy w to samo miejsce, gdzie obserwowalismy zachod, by teraz zobaczyc wschod slonca. Bylismy za wczesnie, wiec dlugo jeszcze czekalismy. W odroznieniu od zachodu, kiedy slonce bylo po przeciwnej stronie gory, teraz wschodzilo calkiem obok skaly. Ladnie na zdjeciach wyszlo - skala ze sloncem. Im slonce wznosilo sie wyzej, skala zmieniala sie z czarnej na bordowa.

Kiedy slonce bylo juz powyzej skaly podeszlismy do niej blizej, bardzo blisko. Spacerowym krokiem obeszlismy cale Uluru - prawie 10km. Pierwsze spotkanie z gora tak blisko, kiedy mozna bylo robic zdjecia :) ale byly i takie miejsca, ktore wygladaly niesamowicie, az trudno uwierzyc, ze to sie tak samo uformowalo, gdzie nie moglismy uzywac aparatow, gdyz byly to swiete miejsca o glebokim znaczeniu. Nie mozna tez bylo wspinac sie na skale. Grozilo to bardzo droga kara :) potem sie okazalo, ze jest jedno miejsce, gdzie mozna, ale jest to dosc niebezpieczne. Skala nie jest wszedzie jednolicie gladka. Ma rozne wyzlobienia, jaskinie, pekniecia. I takie miejsca zagospodarowywali sobie aborygeni. W najmniejszej szczelinie mieli swoj pokoj dziadkowie, gdzie palili ogniska i fajeczki, pilnujac malych chlopcow. Troche wieksze zajmowaly kobiety z dziewczynkami, ktore byly uczone, jakie rosliny sa jadalne, jakie nie albo jak zrobic zeby ominac trucizne. Najwieksza jame zajmowali mezczyzni z chlopcami, uczac ich polowan i innych meskich rzeczy. Byla tez tam szkola! Sciana sluzyla za tablice, bylo nawet kilka krzeselek. Prehistoryczna klasa :) XXI wiek i nauka odbywa sie w ten sam sposob. Na scianach jaskin zostalo bardzo duzo malunkow w roznych kolorach.

Po spacerze wrocilismy na kemping do Ayers Rocks Resort. Przygotowalismy wielki, wielki lancz. Wszyscy musieli sie najesc przed podroza, niektorzy, bo wracali do Alise Springs, inni przed wylotem, a ja na zapas, zeby nie kupowac jedzenia :)) pozegnaniom nie bylo konca, wymienilismy sie emailami.  

Trafilam do hostelu, bo obawialismy sie z jarkiem, ze moge nie zdazyc na samolot do Sydney, ale bym zdazyla. Inni zdazyli i nie bylo problemu :) hostel byl inny niz poprzednie, duzo bardziej ciekawie wygladal i byl duzo drozszy :)) ale w Ayers wszystko jest drozsze. Tu jest tylko kilka hoteli, male centrum i kemping. Wszystko wlasciwie dla turystow, nie wiem czy gdyby nie popularnosc Uluru, w ogole Ayers by powstalo. To byl moj dzien na relaksik, wiec poplywalam w basenie i sie opalalam :))

Dzien drugi - Olga's i Uluru

Pobudka o 5 rano, ja nie wiem, jak Ryan moze byc o tej porze taki rzeski, chyba ma radoche z budzenia innych. Przed zalozeniem, sprawdzilam buty - w srodku nieproszonych gosci na szczescie brak :) zanim wszyscy powstawali sniadanie bylo juz gotowe - 100 rodzajow platkow sniadaniowych, chleb, dzemy, toster w formie dwoch rusztow, miedzy ktore wklada sie chleb i calosc przypieka sie nad ogniskiem. Wszyscy brali platki z zimnym mlekiem, a tez wzielam, skusily mnie platki, a mleko sie troche w rekach ogrzalo. Kanapka, herbatka, i pakujemy sie do busa. Najpierw trzeba jednak zlozyc swag, co sie okazalo nielada zadaniem, trudniej niz ze zlozeniem spiwora. Moj zrolowany swag chyba byl najwiekszy :)) tego samego dnia wieczorem Stefi sie z  niego  wysmiala, ze za wysoko spiwor ulozony, ze zle monster zlozony i poduszka zle wlozona pionowo, a nie poziomo... Ojeju jeju tam, specjalistka sie znalazla :P nie przyznalam sie, ze to moje arcydzielo, chociaz smutno mi bylo troche :P

Po 2 czy 3 godzinach jazdy (w miedzyczasie zbiorka drzewia na ognisko, tym razem lepiej sie spisalam), dotarlismy do Olga's, czyli Kata Tjuta, co znaczy Wiele Glow. Jest to formacja skalna, ktora faktycznie przypomina glowy. Same skaly wygladaja jakby ktos je ulepil a potem pomazal czerwona farba. Tutaj szlak juz byl latwiejszy, chociaz momentami zaskakiwal. Przez cala wedrowke towarzyszyla nam chmara ptaszkow.
Bardzo duzy obszar ziemii jest tu czerwony, widzialam z samolotu. Wzielam troche piaseczku na pamiatke :)) ale nie z parku! Tylko takiego tam, co lezal spokojnie :)

Juz przy busie uslyszalam jak turysci wolaja 'camels, camels!'. Dzikie wielblady przywedrowaly do tego miejsca na jedzonko. Najpierw pokazaly sie 3, a potem, ku uciesze dzieciakow i naszej, wiecej i wiecej!! Nawet Ryan wyjal aparat zeby zrobic im zdjecie, bo nigdy tak blisko nie widzial, zeby podchodzily. One za to, jadly sobie liscie, sprawdzajac od czasu do czasu, czy nie jestesmy dla nich zagrozeniem. My za to mielismy radoche, ze na nas patrza :)) gdyby one to wiedzialy, to by sie chyba w glowe popukaly 'co za gupole!' :)

Pozniej mielismy lanczyk - z polproduktow, usmazonego mielonego mieska i warzyw, kazdy rolowal sobie wrapsy, czyli cos jakby tortille.

Najedzeni, pojechalismy do glownego punktu wycieczki - Uluru. Zwiedzalismy Centrum Kultury Aborygenskiej. Male muzeum i wiele galerii sztuki agorygenskiej oraz sklepik z pamiatkami. Uluru jest to swieta gora dla Aborygenow. Nic dziwnego, wyglada majestatycznie z kazdej strony, nawet tej najmasywniejszej. Dlatego tez nie wszedzie mozna robic zdjecia. Wiecej nawet nie mozna niz mozna. W Centrum byl absolutny zakaz. Szkoda, bo swietne rzeczy znajdowaly sie w muzeum, piekne dziela sztuki. Aborygeni wybrali sobie bardzo trudna technike malowania, ale cudenka im wychodza. Np. jedno z malowidel przedstawialo slynna legende o powstaniu Uluru, jak to Kuniya - czlowiek-waz -walczyla z porywaczem swoje siostrzenca Liborem. Kuniya opuscila kiedys swoje miejsce urodzenia, a kiedy wrocila maly zostal porwany, znalazla porywacza i chciala odzyskac chlopca. Pytala sie go, gdzie jest moj siostrzeniec, a on nie chcial odpowiedziec tylko sie smial. I tak trzy razy, az Kuniya niewytrzymala i rzucila Liborem o skale Uluru. Dlatego ma gdzieniegdzie wyrwy. Libor dalej sie smial i nie chcial powiedziec, wiec Kuniya zaatakowala go nozem raz, a potem drugi. Jedna ze scian przypomina wlasnie te rany, a z wyrwy w tym miejscu po deszczu zostaje czerwony slad, nie jak w innych miejscach czarny. Obok tez jest skala przypominajaca weza. Nie dokoncze tej historii, bo sa jej trzy zakonczenia, a wszystkich trzech niepamietam :))

Koniec dnia byl bardzo przyjemny. Pojechalismy do punktu widokowego na Uluru z tej najslynniejszej strony i czekalismy na zachod slonca. Bardzo popularne, na inne grupy czekaly juz nakryte stoly i pprzygotowana zastawa. My przygotowalismy wszystko sami - stolik, obrus, przekaski slone, kubki i wina na poczatek :) gdysmy sie wyglupiali, podgryzajac krakersy z serem i oproznialismy kolejne butelki, przewodnik pichcil kolacje przy busie. Upojeni widokami i winem, wrocilismy na kemping.

Noc mialam lepsza, tak dobra, ze nawet wyspalam sie juz po 3 godzinach snu :) zalozylam mniej rzeczy do spania, a bluza przykrylam glowe. Nie wyciagalam spiwora ze swagu, tylko bardziej sie w nim schomikowalam. Pierwsza pobudke zaliczylam juz o 1, budze sie patrze - jasne niebo od ksiezyca, dookola wszystko dobrze widac. Kolezanka obok wstala do toalety, a myslalam, ze to juz Ryan na pobudke. Leze dalej, w koncu tez mi sie zachcialo ok 2.40 i poszlam. A po drodze spotkalam krolika. Wczesniej wieczorem widzialam duzo myszy polnych jak fruwaly na przyszlym miejscu naszego noclegu, a tu krolik sie pokazal miedzy spiacymi. Byl koloru tamtejszej ziemi :) wrocilam i w koncu usnelam, pobudka o 5.