poniedziałek, 19 września 2011

Dzien drugi - Olga's i Uluru

Pobudka o 5 rano, ja nie wiem, jak Ryan moze byc o tej porze taki rzeski, chyba ma radoche z budzenia innych. Przed zalozeniem, sprawdzilam buty - w srodku nieproszonych gosci na szczescie brak :) zanim wszyscy powstawali sniadanie bylo juz gotowe - 100 rodzajow platkow sniadaniowych, chleb, dzemy, toster w formie dwoch rusztow, miedzy ktore wklada sie chleb i calosc przypieka sie nad ogniskiem. Wszyscy brali platki z zimnym mlekiem, a tez wzielam, skusily mnie platki, a mleko sie troche w rekach ogrzalo. Kanapka, herbatka, i pakujemy sie do busa. Najpierw trzeba jednak zlozyc swag, co sie okazalo nielada zadaniem, trudniej niz ze zlozeniem spiwora. Moj zrolowany swag chyba byl najwiekszy :)) tego samego dnia wieczorem Stefi sie z  niego  wysmiala, ze za wysoko spiwor ulozony, ze zle monster zlozony i poduszka zle wlozona pionowo, a nie poziomo... Ojeju jeju tam, specjalistka sie znalazla :P nie przyznalam sie, ze to moje arcydzielo, chociaz smutno mi bylo troche :P

Po 2 czy 3 godzinach jazdy (w miedzyczasie zbiorka drzewia na ognisko, tym razem lepiej sie spisalam), dotarlismy do Olga's, czyli Kata Tjuta, co znaczy Wiele Glow. Jest to formacja skalna, ktora faktycznie przypomina glowy. Same skaly wygladaja jakby ktos je ulepil a potem pomazal czerwona farba. Tutaj szlak juz byl latwiejszy, chociaz momentami zaskakiwal. Przez cala wedrowke towarzyszyla nam chmara ptaszkow.
Bardzo duzy obszar ziemii jest tu czerwony, widzialam z samolotu. Wzielam troche piaseczku na pamiatke :)) ale nie z parku! Tylko takiego tam, co lezal spokojnie :)

Juz przy busie uslyszalam jak turysci wolaja 'camels, camels!'. Dzikie wielblady przywedrowaly do tego miejsca na jedzonko. Najpierw pokazaly sie 3, a potem, ku uciesze dzieciakow i naszej, wiecej i wiecej!! Nawet Ryan wyjal aparat zeby zrobic im zdjecie, bo nigdy tak blisko nie widzial, zeby podchodzily. One za to, jadly sobie liscie, sprawdzajac od czasu do czasu, czy nie jestesmy dla nich zagrozeniem. My za to mielismy radoche, ze na nas patrza :)) gdyby one to wiedzialy, to by sie chyba w glowe popukaly 'co za gupole!' :)

Pozniej mielismy lanczyk - z polproduktow, usmazonego mielonego mieska i warzyw, kazdy rolowal sobie wrapsy, czyli cos jakby tortille.

Najedzeni, pojechalismy do glownego punktu wycieczki - Uluru. Zwiedzalismy Centrum Kultury Aborygenskiej. Male muzeum i wiele galerii sztuki agorygenskiej oraz sklepik z pamiatkami. Uluru jest to swieta gora dla Aborygenow. Nic dziwnego, wyglada majestatycznie z kazdej strony, nawet tej najmasywniejszej. Dlatego tez nie wszedzie mozna robic zdjecia. Wiecej nawet nie mozna niz mozna. W Centrum byl absolutny zakaz. Szkoda, bo swietne rzeczy znajdowaly sie w muzeum, piekne dziela sztuki. Aborygeni wybrali sobie bardzo trudna technike malowania, ale cudenka im wychodza. Np. jedno z malowidel przedstawialo slynna legende o powstaniu Uluru, jak to Kuniya - czlowiek-waz -walczyla z porywaczem swoje siostrzenca Liborem. Kuniya opuscila kiedys swoje miejsce urodzenia, a kiedy wrocila maly zostal porwany, znalazla porywacza i chciala odzyskac chlopca. Pytala sie go, gdzie jest moj siostrzeniec, a on nie chcial odpowiedziec tylko sie smial. I tak trzy razy, az Kuniya niewytrzymala i rzucila Liborem o skale Uluru. Dlatego ma gdzieniegdzie wyrwy. Libor dalej sie smial i nie chcial powiedziec, wiec Kuniya zaatakowala go nozem raz, a potem drugi. Jedna ze scian przypomina wlasnie te rany, a z wyrwy w tym miejscu po deszczu zostaje czerwony slad, nie jak w innych miejscach czarny. Obok tez jest skala przypominajaca weza. Nie dokoncze tej historii, bo sa jej trzy zakonczenia, a wszystkich trzech niepamietam :))

Koniec dnia byl bardzo przyjemny. Pojechalismy do punktu widokowego na Uluru z tej najslynniejszej strony i czekalismy na zachod slonca. Bardzo popularne, na inne grupy czekaly juz nakryte stoly i pprzygotowana zastawa. My przygotowalismy wszystko sami - stolik, obrus, przekaski slone, kubki i wina na poczatek :) gdysmy sie wyglupiali, podgryzajac krakersy z serem i oproznialismy kolejne butelki, przewodnik pichcil kolacje przy busie. Upojeni widokami i winem, wrocilismy na kemping.

Noc mialam lepsza, tak dobra, ze nawet wyspalam sie juz po 3 godzinach snu :) zalozylam mniej rzeczy do spania, a bluza przykrylam glowe. Nie wyciagalam spiwora ze swagu, tylko bardziej sie w nim schomikowalam. Pierwsza pobudke zaliczylam juz o 1, budze sie patrze - jasne niebo od ksiezyca, dookola wszystko dobrze widac. Kolezanka obok wstala do toalety, a myslalam, ze to juz Ryan na pobudke. Leze dalej, w koncu tez mi sie zachcialo ok 2.40 i poszlam. A po drodze spotkalam krolika. Wczesniej wieczorem widzialam duzo myszy polnych jak fruwaly na przyszlym miejscu naszego noclegu, a tu krolik sie pokazal miedzy spiacymi. Byl koloru tamtejszej ziemi :) wrocilam i w koncu usnelam, pobudka o 5.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz