poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Podróż part 2 and the least

Frankfurt - Bangkok

Jak wielkie wrażenie zrobiło na mnie lotnisko we Frankfurcie pisałam tutaj. Niestety, dowiedziałam się czegoś, co sprawiło, że to wspaniałe uczucie pękło jak bańka mydlana. Jaro mi powiedział, że tak świetnie wygląda tylko część przeznaczona na odloty międzykontynentalne, a reszta lotniska już tak nie zachwyca. Zrobiło mi się trochę przykro, bo to znaczy, że już nie zobaczę tych wspaniałych samolotów, korytarzy ani wielkich sklepów free duty.

Anyway...

Lot odbywał się dzięki liniom Thai Airlines z Tajlandii.
Jak Wam się to kojarzy? Ja się nie spodziewałam zbyt okazałego wnętrza i raczej średnią obsługę, na szczęście okazało się całkiem odwrotnie! Pierwsze co  spotkałam to stewardów (kobiety i mężczyzn), którzy byli pięknie ubrani w tradycyjne stroje, pięknie panie były umalowane, panowie wyprostowani... mmm... Przywitali gości uśmiechem oraz ukłonem ze złożonymi rękami, mówiąc "dzień dobry" lub "witajcie" (sprawdziłam to potem w słowniczku zamieszczonym w magazynie by ThaiAirlines).

 
Piękna stewardessa wskazała mi drogę, a jak pakowałam walizkę podręczną do luku, to inna mnie poinstruowała jak to zrobić prawidłowo. W tym momencie zrozumiałam, że trudno będzie się z nimi dogadać, bo z angielskim to nie bardzo - u nich i u mnie :)) Później się okazało jak łatwo nawiązać kontakt poprzez migowy i niedopowiedziany angielski :P

Zasiadłam na swoim miejscu, spłaszczając przy okazji poduszeczkę i strącając kocyk, rozejrzałam się wokół i zrobiło mi się przed oczami fioletowo. Obsługa była ubrana w stroje z przewagą fioletowego, fotele też głównie były w tej barwie, znak firmowy był fioletowy, nawet ulotki były fioletowe, ale to jeszcze nie koniec!

Za chwilę dosiedli się do mnie Niemcy :D młodzi tacy, może troszkę starsi ode mnie. Ja siedziałam przy przejściu, chłopak koło mnie, a pod oknem usadowiła się jego dziewczyna. Byłoby nawet miło koło chłopaka siedzieć, gdyby nie to, że zajmował trochę więcej miejsca niż było mu przeznaczone. Oprócz tego było
się ciut ciężko dogadać, więc w sumie niewiele słów zamieniliśmy - przeważnie było to moje"sorry" albo jego  "entschuldigung", czasem i ona wtrącała swoje "sori" - dokładnie dwa razy, bo tyle razy wychodziła do WC.

Jednak jestem zadowolona, że siedziałam przy przejściu, bo wyciągnęłam sobie nogi wzdłuż tasiemki wyznaczającej przejście. Trochę mnie pokopali, ale nic to! Drugim moim powodem do dumy było to, że nie widziałam startu. Tak, to jest plus, bo wiedząc jak wielki jest to samolot, zaczęłam się bać! Żadne widoki
nie byłyby w stanie mnie przekonać by spojrzeć w dół. W momencie startu byłam przygotowana na najgorsze (ręka pod siedzeniem, sięgająca po kamizelkę ratunkową). Wiedziałam już co należy robić, bo przeszłam instruktaż video, który został wyświetlony na ekranie kinowym. Przecudna stewardessa i idealny
stewardess zrobili prezentację na zmianę podając instrukcję, mówiąc po tajlandzku i angielsku (biedni Niemcy! jednak niewiadomo skąd pojawiła się niemiecka babka i powiedziała im co i jak). Później przemówił pilot - widziałam go przed lotem , mały, chudy taki, aż dziwne skąd miał siły by podnieść taki duży samolot! :)

Kiedy powolutku się wznosiliśmy obsługa ruszyła! Zaczęło się od rozdawania propozycji menu na ten lot (kartka z motywem storczyka na pierwszej stronie i w barwach fioletowych), później rozdano gorące chusteczki do wytarcia rąk (bardzo zmyślne, ale parzą; z fioletowego pudełka). Potem trochę przysnęłam, więc nie pamiętam, w której konkretnie chwili wjechały tace z jedzeniem! :D Do wyboru był chicken (kurczak) i salmon (łosoś). Jednak, chociaż siedziałam blisko kanciapki stewardess, skąd wywozili jedzonko, to zaczynali od końca zawsze. Więc kiedy już doszli do naszego rzędu zabrakło chickenów!!! A ja chciałam i Niemcy. Stewardess jakiś dziwny, dał Niemcowi ostatniego chickena, a mnie i Niemce miał przynieść, ale wcześniej zaproponował kaczkę. O nie, kaczki to ja nie ruszę, Niemka za to najpierw chciała spróbować, ale się przestraszyła i też odmówiła. W międzyczasie szepnęłam stewardesowi słówko salmon. Poszedł i za chwilę wraca niosąc dwie paczuszki... aż tu czapnęła jedną paczkę po drodze inna Niemka! I to był już najostatniejszy kurczak. Mnie dał to co trzymał w drugiej ręce, a był to salmon (łosoś), mojej Niemce dał beef (wołowina)! Biedna, musiała się zgodzić. Ale i tak nie zjadła, za to mój łosoś był przepycha!

Zanim rozegrała się ta scena, oczy moje wyszły na wierzch, kiedy położono przede mną tackę z jedzeniem (bez łososia jeszcze wtedy). Myślałam, że to będzie jedno danie, a tu na tacce (fioletowej) leży masełko, serek, krakersiki, bułeczka, sałatka (w fioletowym takim pojemniczku jak mydelniczka), dwa kubeczki,
no i jeszcze jest miejsce na danie główne! Co człowiek myśli w takiej chwili? "Od czego mam zacząć, żeby było jakoś kulturalnie?!". Podglądam z prawej, podglądam z lewej - a tu każdy po swojemu sobie radzi! To też obmyśliłam plan - najpierw aperitif, później przejdę do dania głównego! Otworzyłam sałatkę, ser i masło, przekroiłam bułkę, pokroiłam serek. Bułkę masłem posmarowałam a widelcem zajadałam sałatkę na zmianę z serkiem. W ten sposób pozbyłam się problemu :D Uradowana zabrałam się za łososia. W miseczce oprócz kawałków salmona był sosik z cukini (pyyyycha!), ziemniaczki i jakaś suróweczka. Mniam!

Po jedzonku ekipa szybko pozabierała fioletową zastawę obiadową, przyciemnili światło, puścili nudny film i kazali spać! Ja jestem grzeczna (wśród obcych)  i złapałam tą aluzję. Wiekszość stewardesów się zmyła z kanciapki, zostali tylko tacy na dyżur do podawania picia - w sensie, że ludzie do nich chodzili  i prosili o coś, a oni podawali. Niemka też spała, a Niemiec ciągle sie gapił na ekran. Trochę spałam, trochę też się gapiłam. Jak zasnęłam na dłużej, to potem chciało się pić i też zaglądnęłam do ich kanciapki. Już rozumiem, dlaczego stewardessy są takie chude! Tak maluśko tam miejsca, a wszystko się musiało zmieścić! Ja nie wiem jak to zrobili, że trzymali tam to całe jedzenie i hektolitry soków, wody i coca coli (dla Niemców).

Ok. 5 zaczęli budzić wszystkich wołając "good morning, wake up!". To było bardzo słodkie, bo Tajlandki jak mówią po angielsku to takim przyjemnym, wysokim głosikiem i są zawsze uśmiechnięte. Aż można zobaczyć takiego cudnego (fioletowego) storczyka na ich twarzach z tej anielskości. Jak już pobudzili to picie rozdawali ze trzy razy zanim podali śniadanie. Na tackach były jogurty, owoce, znowu masło i krakersy oraz coś słodkiego. Wpałaszowałam wszystko, Niemka prawie nic (trochę podglądałam zza jej wielkiego chłopa).

W tak miłej atmosferze lądowanie było bardzo przyjemne. Lotnisko w Bangkoku miałam rozrysowane w torebce na kartkach, więc mnie swoją budową nie zaskoczyło. Chociaż przyznam, że architektura budynku również nawiązywała do storczyka i egzotyki.

Przed wyjściem z samolotu próbowałam się dowiedzieć, z której bramki mam odlot do Sydney (na bilecie nie było to podane), albo gdzie w ogóle mam iść, ale Panie i Panowie pożegnali mnie tylko uśmiechając się pięknie oraz kłaniając się ze złożonymi rękami.

Bangkok - Sydney

Za wyjściem czekała ubrana na fioletowo Pani Informatorka - miała kartki z planem wszystkich odlotów w nadchodzącym czasie. Pani Informatorka również z angielskim na bakier, sprawdziła mi nr lotu na bilecie, wskazała palcem miejsce na swojej kartce i kazała iść prosto, prosto, prosto do C10. W zamian pokazałam jej swoje mapki, ale nawet nie mogła rozpoznać na nich lotniska, gdzie pracowała :))) No nic, to poszłam. Idę i idę, a tu storczyk, a tu jakaś złota wieża, której chciałam zrobić zdjęcie, lecz zaczęło mi wszystko z rąk uciekać, więc poszłam prosto, prosto, prosto i potem w lewo. Po ruchomych schodkach w górę, w lewo i... kontrola paszportowa i security, czyli znowu torby i człowieka prześwietlają. No, ale zaraz... miałam wodę ze strefy bezcłowej, więc nie powinni się czepiać. A jednak! Musiałam wypić, bo przecież nie oddam skośnookim na zmarnowanie! Kontrolę przeszłam bez przeszkód (we Wrocławiu, przechodząc przez bramkę zapikała za mną i Pani Ochroniarka mnie przemacała, na co jej kolega skomentował "ty to dokładnie robisz" :/ ), powędrowałam w prawo i prosto, prosto, prosto. Bardzo prosta droga w lotnisku w Bangkoku. Idę i idę (z pomocą ruchomych chodników), patrzę a tu znowu złota wieża! To ciach za aparat i zdjęcie! Zadowolona, że udało mi się zrobić w końcu tą wieżę, niespostrzegłam się, że w sumie przeszłam tą samą odnogę lotniska w te i we wte, tylko raz na dole, raz na górze.


Doszłam do C10 (na samiuśkim końcu korytarza), a tam znowu sprawdzają co mam w torbie! Potem znowu paszport i bilet kasują od razu. Samolot już stał, więc zjadłam wszystko co żywe miałam w torbie (jabłka i brzoskwinie), bo nie wolno takich rzeczy wwozić do Australii, poszłam się odświeżyć chwilkę, wychodzę z WC, a tam już się ludzie pakują do samolotu. Puściłam się za nimi pędem, jak mi tylko walizka i torba pozwoliła. Korytarzykiem, rękawem rach ciach znów do fioletowej oazy. Ten samolot był mniejszy - zauważyłam po tym, że siedzenia po bokach były po 2, nie po 3 jak poprzednio. Miejsce znów miałam przy kanciapce, ale te stewardessi nie byli już tacy piękni. Czar prysł! Miejsce miałam koło bardzo miłej Pani Sydney (stara jak Sydney 223 lata), która na moje szczęście zajmowała tylko swoje miejsce :)) Tym razem to ja byłam przy oknie i mogłam wszystko obserwować. Pierwsze, co mnie zaskoczyło, to to, że ekran miałam przed nosem. Nie trzeba było się wychylać ani przechylać do ekranu kinowego. A obraz jaki wyraźny! Później się okazało, że Pani Sydney, to doświadczona kobieta w podróżowaniu - wyciągnęła pilot z podparcia! WOW! zanim wykapowałam, który to guzik, to minęło z 3 godziny :) Monior przed nosem oznaczał dowolny wybór repertuaru na lot :D Kilka filmów (w trakcie których zasnęłam) było naprawdę dobrych.

Jeśli chodzi o obsługę, to procedura była ta sama - najpierw menu, potem czyścimy rączki, popijamy i jemy... ale co to znowu jakiś jogurcik, owocki, bułeczka... drugie śniadanie :D do tego dostałam na ciepło naleśniki jabłkowe z sosem waniliowym oraz zaraz obok tych słodyczy kiełbaskę, szynkę i pomidora. Pomidor też gorący, skóra aż mu z upału zeszła :) Potem ciemność, spanko na zmianę z filmami. Na koniec lotu (późny obiad) podali drugi posiłek - chicken na ostro i sałatkę z shrimps (krewetki), oczywiście masełko, krakersik... Krewetki - wiedziałam, że kiedyś przyjdzie czas się z nimi zmierzyć.

Bałam się trochę próbować tego w locie z moją chorobą lokomocyjną, ale kurczak był tak pikantny, że musiałam czymś ostudzić pożar w jamie ustnej. Woda nie pomagała, więc padło na shrimps! Mmm... Mmmdłe, ale z ryżem w ostrym sosie super pasowało :D Pani Sydney chyba patrzyła na mój sposób jedzenia z dezaprobatą, ale trudno - najważniejsze żeby zniknęło wszystko z talerza! :)))

Rozdali picie i zostawili nas znowu w spokoju. Otworzyłam okienko (które podczas lotu musi być zamknięte, ale podczas lądowania i startowania musi być otwarte), ciemno już było na dworze, ale przyglądam się bardziej, gdyż coś miga w oddali, do czego się zbliżamy. Patrzę i oczom nie wierzę! Sydney już pod nami się rozpościera! Samolot zdecydowanie się obniżył, ze można było zajrzeć na tor wyścigowy, przejrzeć się (samolot) w tafli wody... a dlaczego to było widać, choć ciemna noc już zapanowała? Dlaczego, że wszystkie budynki miały zaświecone światła lub były oświetlone! Wyglądało to niesamowicie! Samolot zaczął lądowanie nad wodą i delikatnie wylądował na pasie. Uff... To jednak nie skończyło moich przygód.


Na lotnisku bramki paszportowe były podzielone na tych, co mają wizę australijską lub nowozelandzką i całą resztę. Pożegnałam się z Panią Sydney, której zrobiło mi się trochę żal, że nie pogadała sobie podczas lotu za dużo :P

Przyznałam się w deklaracji, że przywiozłam jedzenie - nimm2 i gumę orbit :D Pan za bramką paszportową mnie złapał i się o to pytał właśnie, wstawił pieczątkę i kazał mi wyjść. Zapytałam się tylko, czy na pewno mogę nie stać w tej ogromnej kolejce, która się utworzyła przed wyjściem. Pan potwierdził i znów kazał mi wyjśc. Poszłam za chłopakami Chińczykami :D Którzy się kręcili w kółko, bo ochroniarz - stary Murzyn ciągle nas odsyłał spod skrótowego wyjścia. Stanęliśmy znów w kolejce. panowie z pieczątkami zauważyli nas chyba i znów nas kierowali do Murzyna. Dopiero wtedy się kapnęłam, że chodzi o to by Murzynowi pokazać tą pieczątkę! A myśmy pokazywali bilet z drugiej strony :P No, w końcu wolność! Długi korytarz i... Jaro :D

Wszelkie błędy językowe spowodowane są jet lagiem!

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie za dużo jedzenia podają w samolocie,
    A co jak się człowiek potem nie przejdzie przez drzwi w samolocie? :)

    OdpowiedzUsuń