środa, 14 września 2011

Dzien pierwszy - Kings canyon

Leze sobie juz wygodnie wypasnym hostelu, jestem juz po podrozy :))

Okazalo sie, ze to nie autobus sie spoznil pol godziny, tylko tu jest pol godziny wczesniej niz w Sydney :)) o czym nie wiedzialam, bo nie sluchalam w samolocie komunikatow pilota. Nie sluchalam, bo mi sie nie chcialo wsluchiwac, mowia strasznie szybko, a dzwiek jest troche niewyrazny :) wiec w poniedzialek wstalam pol godziny za wczesnie, jadlam sniadanie pol godziny przed oficjalnym otwarciem kuchni i dlatego pol godziny czekalam, spieszylam sie strasznie, ledwo mi tunczyk z puszki przeszedl przez gardlo.

Zbieralismy ekipe z calego Alice Springs. Bylam prawie pierwsza, to usiadlam na podwojnym miejscu. Potem mialam pol plecaka na sasiednim. W sumie podroznikow zebralo sie 11 osob i kierwoca-przewodnik. Do pierwszego postoju spalismy, pozniej zaczelismy sie poznawac przez przedstawienie sie na srodku klasy, busa znaczy, i powiedzenie paru slow o sobie. Wiec jest: Koreanka, zakochana w Australii i jakims Australijczyku, dwoje Tajwanczykow, baaaaaaaaardzo smiesznych i sympatycznych, a angielski po tajwansku brzmi nieprawdopodobnie komicznie :) Nastepnie dwoje Kanadyjczykow, on i ona mieli dlugie krecone wlosy, on mial jeszcze brode, wiec po tym mozna bylo go odroznic, ale kawal z niego chlopa bylo. Dwoje Francuzow, Thomas wedruje po krajach angielsko jezycznych juz od dawna, bo szuka swojego miejsca na ziemi, a aktualnie objezdza pociagiem Australie, Stefi za to tez jest zakochana w Australii i pracy na farmie, nawet za bardzo nie lubi swojego kraju, cztery brytyjki na ostatek: Mimi, Janie i dwie panie starsze. Mimi i Stefi podrozuja razem od dawna. Janie jest ze Szkocji, dopiero skonczyla 19 lat, a podrozuje sama juz od 2 tygodni i chce tu zostac na razie przynajmniej do swiat. Panie byly bardzo podobne do siebie i chyba niezbyt pewnie sie czuly wsrod nas, szczegolnie jak mielismy glupawke :) zauwazcie, ze nie bylo zadnych Niemcow!!! Niesamowite zjawisko!! Podobno jest 5mln w Australii!!!

Ryan, nasz kierowca, kucharz i przewodnik w jednym, bardzo sympatyczny czlowiek, duzo zartowal i nam opowiadal wiele historii. Wszedzie z nim chodzilismy. Mial bardzo dobrze wszystko zaplanowane, nie tylko droge, ale tez co i kiedy bedziemy jesc, gdzie ma rzeczy schowane, ile czasu potrzebujemy na przerwe, spakowanie sie lub wedrowki. Bardzo lubi swoja prace, ale widac bylo, ze dla niego tez jest to troche meczace.

Dojazd do King's Canyon zabral nam niemalo czasu. Ciezko mi powiedziec ile dokladnie, bo w koncu przestalam patrzec na zegarek :) mielismy dwa postoje po dwoch godzinach jazdy i jeden postoj na zbieranie drewna na opal. Nie za bardzo skumalam, o co chodzi z tym na poczatku, wiec nie bylam zbyt przydatna. Kanadyjczyk za to polamal suche drzewa, Szkodka farmerka tez wymiatala, wiec bylo dosc. Pojechalismy na kemping rozpakowac swangi, ulozyc drewno i troche rozprostowac kosci. Kemping byl w porzadku, toalety i prysznice i nic wiecej do szczescia niepotrzeba cywilizacyjnego, bo cieplo mielismy swoje z ogniska. Ale na naszym miejscu kempingowym bylo tez miejsce do gotowania z kontaktami, barbeqiu, zlewy, stol i lawy. Po pierwszych ogledzinach ruszylismy na wycieczke :)

King's Canyon jest prawdziwie krolewski! Zajmuje bardzo duza powierzchnie, a jaki jest niesamowicie ciekawy, choc tez i niebezpieczny. Ryan caly czas nas ostrzegal, bysmy nie podchodzili zbyt blisko krawedzi, bo kamienie juz tylko czekaja na nawet najmniejszy ciezar by runac w dol. A w dole faktycznie pelno okruchow, rozbitych kamieni itd. Na gorze spotkalismy gromady Niemcow - oczywiscie stawali nad sama krawedzia, mimo znakow ostrzegawczych.

Podczas spaceru Ryan opowiadal nam o tamtejszych roslinach, ktore mozna jesc, a ktore sa trujace. Jak znalezc wode na pustyni i w tej kwestii trzeba zaufac ptakom. Stu procentowa racja! Miedzy skalami ukrylo sie jeziorko zwane Ogrodami Edenu, bylo tam mnostwo zieleni i mnostwo ptakow, ptaszkow raczej, bo takie same malutkie i swiergoczace. W programie wycieczki jest plywanie w tym jeziorku, ale nikt nie dopisal, jak bardzo jest ono lodowate :))) pierwszy wszedl Kanadyjczyk, ktory nic nie dal po sobie poznac, ale Thomas w ogole nie mogl wejsc do wody :)) dziewczyny po wejsciu piszczaly z zimna. To mnie sie juz odechcialo hehe :)) 

Szlismy juz dluzszy czas, ale do ogrodow to byla dopiero niecala polowa drogi! Po Ogrodach przeszlismy na druga strone kanionu, czyli widzielismy, gdzie bylismy przed chwila. Dolacze potem mapke wedrowki. 

To byl bardzo dlugi spacer i meczacy, juz sie nie moglismy doczekac kolacji. Gdy wrocilismy na kemping, Ryan zaczal przygotowywac kolacje, a reszta sie rozeszla. Poszlam sie umyc, poki jeszcze cieplo, bo noc zapowiadala sie chlodna. Potem pozwiedzalam kemping - odwiedzilam konie i wielblady, podukaczalam rozowym papugom i golebiom z czubkiem. Nie moge sie doczekac, kiedy je Wam pokaze. Wygladaja swietnie, ale jedne i drugie wydaja bardzo smieszne odglosy, cos jak banka wstanka albo inna zabawka dziecieca :)))

Zapadal zmierzch, a my ciagle czekalismy, ludzie sie pochowali do busa, a niektorzy zaczeli gadac. Szczegolnie gadatliwa okazala sie Kanadyjka, chociaz ja ja nie bardzo rozumialam. Jakos z reszta bylo latwiej. W koncu, zwolalam reszte, bo wydawalo mi sie, ze juz kolacja gotowa. Wszyscy sie zebrali wokol stolu i czekali dalej, ale chociaz bylo przyjemniej tak razem czekac :))) Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, Ryan mial takie wyposazenie, ze niejedna wycieczka moglaby sie przy tym schowac! Czajniki elektryczne, talerze, sztucce, sosy, keczupy, sol, pieprz, kubki, kawa, herbata wszyyyystko jak w normalnej kuchni! Salatki i surowki!

A na ruszcie... Szaszlyki z kurczaka, wieprzowina i KANGUR!!! taki juz przygotowany do jedzenia. Poniewaz bylam bardzo glodna i w koncu czlowiek jest w dzikiej Australii, to... Tak, sprobowalam kangura :)) do tej pory jest mi przykro z jego powodu!!! Ale smakowal wybornie :D

Po kolacji mylismy talerze, jak na filmach - najpier w jednym zlewie z plynem, w drugim zlewie plukanie, a pozniej wycieranie sciereczka :)

Gdy juz wszyscy sie najedli rozsiedlismy sie wokol ogniska na swangach. Mmm... Zrobilo sie przyjemnie, chociaz coraz bardziej dawalo sie odczuwac chlod. Zaczely sie historie i opowiastki, smiechu bylo co niemiara, kiedy Ryan wyciagnal swoje instrumenty i probowalismy na nich grac. Pierwszy to tuba, zawinieta jak slimak, ale piekna. Wydawala dzwiek jak to tuba :) Nastepnym instrumentem byl pierwszy instrument strunowy na swiecie, pochodzacy z afryki, nie pamietam teraz jak sie nazywal. Chetnie pokaze pozniej zdjecia. Fajnie brzmial, a gralo sie na tym jak na gameboyu :)) Trzeci instrument, pochodzil z Tybetu. Byla to miska i paleczka. Paleczka sie jezdzilo po kancie i zewnetrznej stronie miski, co wydawalo odglos podobny jak sie jezdzi poslinionym opuszkiem palca po kieliszku od wina. Z tymze odglos byl bardziej donosny i dzwieczny, a kiedy sie uderzylo paleczka, dzwiek byl doniosly jak dzwon!

Na koniec Ryan przyniosl gitare i Kanadyjczycy zaczeli na niej brzeczec. Ona nic prawie nie umiala, ale On potrafil zagrac melodie ze sluchu, chociaz nigdy nie chodzil do szkoly muzycznej. Ale ze spiewania nici :P

Pozniej byl maly pokaz jak sie rozklada i sklada swangi oraz jak przetrwac zimna noc. Rozscielilismy sie na trawie, w swangach byly juz spiwory i poduszki nawet. Wpakowalam sie w swetrze i bluzie. Potem sie okazalo, ze za grubo sie ubralam, bo spiwor sie mna przestal ogrzewac cale cieplo przechwytywala bluza, za wysoko tez wyciagnelam spiwor ze swanga i bylo mi zimno w glowe. Ciagle sie budzilam i poprawialam. Myslalam, ze bedzie widac mnostwo gwiazd, ale niestety ksiezyc swiecil tak mocno, byla pelnia, ze gwiazdy bylo ledwo widac :) w nocy wszystko bylo dobrze widac bez latarki nawet przez ksiezyc :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz