wtorek, 8 listopada 2011

Powracanie

Po powrocie z Australii miałam nowe siły, wiarę w wiele projektów, że może się udać!

To był jednak jetlag - rzeczywistość w Polsce nigdy nie układa się pomyślnie. Ale nie będę marudzić, przynajmniej na razie :)

Podróż powrotna była całkiem szybka i sprawna, chociaż oprócz samego wyjścia z mieszkania. Tak sprawę przedłużałam, że w końcu wyszłam za późno! Może to kwestia tego, że się wtedy już za bardzo przyzwyczaiłam do latania samolotem i zapomniałam, że muszę być dużo wcześniej na lotnisku :) Potem leciałam na łeb, na szyję, połamałam torbę, pokruszyłam wosk z digideroo... Niestety, taka jest cena pośpiechu!

O mojej podróży wiedziało niewiele osób. Nie wszystkim się przyznałam, tylko najbliższej rodzinie i bliskim znajomym. Nie mogłam się jednak oprzeć podaniu linka na gg :P A, może czasem ktoś ze starych znajomych zaglądnął :) Szkoda, że nikt nic nie napisał... oj, miało być bez marudzenia!

Kiedy przyjechałam od razu odwiedziłam moją ulubioną uczelnię :) Przyznałam się do podróży tylko koleżance z ławki i dwóm znajomym z radia. Zawsze pierwsze pytanie padało: "i jak było? widziałaś kangura?" Na co ja odpowiadałam szczerze przecież "Tak, widziałam... jadłam, bardzo smaczny!". Miny, jakie ludzie zwykle robili, są nie do opisania! JAK TY MOGŁAŚ ZJEŚĆ TO KOCHANE ZWIERZĘ?!?! I to mówią osoby, które kangura to w zoo tylko widziały! Kangury wcale nie są takie słodkie, bo mogą dać się we znaki! Poza tym, tyle ich tam, że to żaden wstyd. Wszyscy na wycieczce jedli!

Tęsknie za tą dzikością Australii, nie za miastem, chociaż też było niesamowite, ale bardziej za outbackiem. Za tą wolnością młodych ludzi, za podróżami i poznawaniem, za kuchnią chińską, japońską i nawet za hungry jackiem. Za niedziwieniem się, że ktoś poświęca czas na bieganie, a nie na sprzątanie pokoju. Nie tylko dla urody, ale dla zdrowia przecież! A zdrowie to zrzucenie zbędnego nadbagażu :) Do samolotów nie tęsknię,  bo już się wylatałam, chociaż wolałabym po Polsce, lub gdzieś, gdzie się jedzie ponad 250km, lecieć samolotem.

Tęsknię też za językiem angielskim, łowię obcojęzyczność we Wrocławiu, ale od kiedy zaczęły się studia, jest tego niewiele na wrocławskich ulicach.  Jak miałam jetlag, bardzo głęboko spałam, mama raz weszła do pokoju, a ja się pytam "what's time?", na co mama wybałuszyła oczy i się pyta "co?" - i tym sprowadziła mnie  z powrotem do mojego łóżka na Zakrzowie :)

wtorek, 20 września 2011

Powrot

Niestety, przyszedl taki czas, ze trzeba pomachac Operze na pozegnanie i ostatni raz zostac przewianym na ulicach North Sydney.

Wychodze po 13 z mieszkania.

O 15.25 (tutejszego czasu) mam samolot z Sydney do Bangkoku. Lece 9 godzin i 30 min. Na polski czas: start 7.25, Bangkok 16.55

Czekam dwie godziny w Tajlandii i o 18.55 (wg pl) startuje do Frankfurtu. Lece 11 godzin i 15 min., czyli we Frankfurcie bede o 6.10.

Po 4 godzinach i 40 minutach mam samolot do Wroclawia. W miescie laduje o 12.40.

W sumie podroz z przystankami, od wyjscia z mieszkania w Sydney do ladowania we Wroclawiu: 30 godzin i 25 min.

Sprytny Jarek zauwazyl, ze bede po pol godziny dluzej leciec niz w te strone, i wysuwa wniosek, ze to przez to, ze Ziemia sie kreci. Ale czy nie powinnam byc wlasnie dzieki temu szybciej? Skoro bede leciec w przeciwna strone do obrotu? Moj mozczek nie jest jednak w stanie sobie tego wyjasnic :))

Potem do dziakanatu po jakies papierki, ktore musze przeniesc z pokoju na poczatku korytarza do pokoju na koncu tegp samego korytarza. I dopiero wtedy na pomidorowa :D   

No, to wcinam ostatnie suszi za 15 zl i uciekam! Do zobaczenia (uslyszenia) szczury ladowe we Wroclawiu (z Wroclawia)!!!

poniedziałek, 19 września 2011

Dzien trzeci - Uluru i pozegnanie

Tak, znow Uluru. Wczoraj bylismy na wyciagniecie reki od skaly, ale nie przy samej skale. Moglismy ja tylko podziwiac z daleka. A dzis zrobilismy kurs dokladnie w odwrotna strone. Pojechalismy w to samo miejsce, gdzie obserwowalismy zachod, by teraz zobaczyc wschod slonca. Bylismy za wczesnie, wiec dlugo jeszcze czekalismy. W odroznieniu od zachodu, kiedy slonce bylo po przeciwnej stronie gory, teraz wschodzilo calkiem obok skaly. Ladnie na zdjeciach wyszlo - skala ze sloncem. Im slonce wznosilo sie wyzej, skala zmieniala sie z czarnej na bordowa.

Kiedy slonce bylo juz powyzej skaly podeszlismy do niej blizej, bardzo blisko. Spacerowym krokiem obeszlismy cale Uluru - prawie 10km. Pierwsze spotkanie z gora tak blisko, kiedy mozna bylo robic zdjecia :) ale byly i takie miejsca, ktore wygladaly niesamowicie, az trudno uwierzyc, ze to sie tak samo uformowalo, gdzie nie moglismy uzywac aparatow, gdyz byly to swiete miejsca o glebokim znaczeniu. Nie mozna tez bylo wspinac sie na skale. Grozilo to bardzo droga kara :) potem sie okazalo, ze jest jedno miejsce, gdzie mozna, ale jest to dosc niebezpieczne. Skala nie jest wszedzie jednolicie gladka. Ma rozne wyzlobienia, jaskinie, pekniecia. I takie miejsca zagospodarowywali sobie aborygeni. W najmniejszej szczelinie mieli swoj pokoj dziadkowie, gdzie palili ogniska i fajeczki, pilnujac malych chlopcow. Troche wieksze zajmowaly kobiety z dziewczynkami, ktore byly uczone, jakie rosliny sa jadalne, jakie nie albo jak zrobic zeby ominac trucizne. Najwieksza jame zajmowali mezczyzni z chlopcami, uczac ich polowan i innych meskich rzeczy. Byla tez tam szkola! Sciana sluzyla za tablice, bylo nawet kilka krzeselek. Prehistoryczna klasa :) XXI wiek i nauka odbywa sie w ten sam sposob. Na scianach jaskin zostalo bardzo duzo malunkow w roznych kolorach.

Po spacerze wrocilismy na kemping do Ayers Rocks Resort. Przygotowalismy wielki, wielki lancz. Wszyscy musieli sie najesc przed podroza, niektorzy, bo wracali do Alise Springs, inni przed wylotem, a ja na zapas, zeby nie kupowac jedzenia :)) pozegnaniom nie bylo konca, wymienilismy sie emailami.  

Trafilam do hostelu, bo obawialismy sie z jarkiem, ze moge nie zdazyc na samolot do Sydney, ale bym zdazyla. Inni zdazyli i nie bylo problemu :) hostel byl inny niz poprzednie, duzo bardziej ciekawie wygladal i byl duzo drozszy :)) ale w Ayers wszystko jest drozsze. Tu jest tylko kilka hoteli, male centrum i kemping. Wszystko wlasciwie dla turystow, nie wiem czy gdyby nie popularnosc Uluru, w ogole Ayers by powstalo. To byl moj dzien na relaksik, wiec poplywalam w basenie i sie opalalam :))

Dzien drugi - Olga's i Uluru

Pobudka o 5 rano, ja nie wiem, jak Ryan moze byc o tej porze taki rzeski, chyba ma radoche z budzenia innych. Przed zalozeniem, sprawdzilam buty - w srodku nieproszonych gosci na szczescie brak :) zanim wszyscy powstawali sniadanie bylo juz gotowe - 100 rodzajow platkow sniadaniowych, chleb, dzemy, toster w formie dwoch rusztow, miedzy ktore wklada sie chleb i calosc przypieka sie nad ogniskiem. Wszyscy brali platki z zimnym mlekiem, a tez wzielam, skusily mnie platki, a mleko sie troche w rekach ogrzalo. Kanapka, herbatka, i pakujemy sie do busa. Najpierw trzeba jednak zlozyc swag, co sie okazalo nielada zadaniem, trudniej niz ze zlozeniem spiwora. Moj zrolowany swag chyba byl najwiekszy :)) tego samego dnia wieczorem Stefi sie z  niego  wysmiala, ze za wysoko spiwor ulozony, ze zle monster zlozony i poduszka zle wlozona pionowo, a nie poziomo... Ojeju jeju tam, specjalistka sie znalazla :P nie przyznalam sie, ze to moje arcydzielo, chociaz smutno mi bylo troche :P

Po 2 czy 3 godzinach jazdy (w miedzyczasie zbiorka drzewia na ognisko, tym razem lepiej sie spisalam), dotarlismy do Olga's, czyli Kata Tjuta, co znaczy Wiele Glow. Jest to formacja skalna, ktora faktycznie przypomina glowy. Same skaly wygladaja jakby ktos je ulepil a potem pomazal czerwona farba. Tutaj szlak juz byl latwiejszy, chociaz momentami zaskakiwal. Przez cala wedrowke towarzyszyla nam chmara ptaszkow.
Bardzo duzy obszar ziemii jest tu czerwony, widzialam z samolotu. Wzielam troche piaseczku na pamiatke :)) ale nie z parku! Tylko takiego tam, co lezal spokojnie :)

Juz przy busie uslyszalam jak turysci wolaja 'camels, camels!'. Dzikie wielblady przywedrowaly do tego miejsca na jedzonko. Najpierw pokazaly sie 3, a potem, ku uciesze dzieciakow i naszej, wiecej i wiecej!! Nawet Ryan wyjal aparat zeby zrobic im zdjecie, bo nigdy tak blisko nie widzial, zeby podchodzily. One za to, jadly sobie liscie, sprawdzajac od czasu do czasu, czy nie jestesmy dla nich zagrozeniem. My za to mielismy radoche, ze na nas patrza :)) gdyby one to wiedzialy, to by sie chyba w glowe popukaly 'co za gupole!' :)

Pozniej mielismy lanczyk - z polproduktow, usmazonego mielonego mieska i warzyw, kazdy rolowal sobie wrapsy, czyli cos jakby tortille.

Najedzeni, pojechalismy do glownego punktu wycieczki - Uluru. Zwiedzalismy Centrum Kultury Aborygenskiej. Male muzeum i wiele galerii sztuki agorygenskiej oraz sklepik z pamiatkami. Uluru jest to swieta gora dla Aborygenow. Nic dziwnego, wyglada majestatycznie z kazdej strony, nawet tej najmasywniejszej. Dlatego tez nie wszedzie mozna robic zdjecia. Wiecej nawet nie mozna niz mozna. W Centrum byl absolutny zakaz. Szkoda, bo swietne rzeczy znajdowaly sie w muzeum, piekne dziela sztuki. Aborygeni wybrali sobie bardzo trudna technike malowania, ale cudenka im wychodza. Np. jedno z malowidel przedstawialo slynna legende o powstaniu Uluru, jak to Kuniya - czlowiek-waz -walczyla z porywaczem swoje siostrzenca Liborem. Kuniya opuscila kiedys swoje miejsce urodzenia, a kiedy wrocila maly zostal porwany, znalazla porywacza i chciala odzyskac chlopca. Pytala sie go, gdzie jest moj siostrzeniec, a on nie chcial odpowiedziec tylko sie smial. I tak trzy razy, az Kuniya niewytrzymala i rzucila Liborem o skale Uluru. Dlatego ma gdzieniegdzie wyrwy. Libor dalej sie smial i nie chcial powiedziec, wiec Kuniya zaatakowala go nozem raz, a potem drugi. Jedna ze scian przypomina wlasnie te rany, a z wyrwy w tym miejscu po deszczu zostaje czerwony slad, nie jak w innych miejscach czarny. Obok tez jest skala przypominajaca weza. Nie dokoncze tej historii, bo sa jej trzy zakonczenia, a wszystkich trzech niepamietam :))

Koniec dnia byl bardzo przyjemny. Pojechalismy do punktu widokowego na Uluru z tej najslynniejszej strony i czekalismy na zachod slonca. Bardzo popularne, na inne grupy czekaly juz nakryte stoly i pprzygotowana zastawa. My przygotowalismy wszystko sami - stolik, obrus, przekaski slone, kubki i wina na poczatek :) gdysmy sie wyglupiali, podgryzajac krakersy z serem i oproznialismy kolejne butelki, przewodnik pichcil kolacje przy busie. Upojeni widokami i winem, wrocilismy na kemping.

Noc mialam lepsza, tak dobra, ze nawet wyspalam sie juz po 3 godzinach snu :) zalozylam mniej rzeczy do spania, a bluza przykrylam glowe. Nie wyciagalam spiwora ze swagu, tylko bardziej sie w nim schomikowalam. Pierwsza pobudke zaliczylam juz o 1, budze sie patrze - jasne niebo od ksiezyca, dookola wszystko dobrze widac. Kolezanka obok wstala do toalety, a myslalam, ze to juz Ryan na pobudke. Leze dalej, w koncu tez mi sie zachcialo ok 2.40 i poszlam. A po drodze spotkalam krolika. Wczesniej wieczorem widzialam duzo myszy polnych jak fruwaly na przyszlym miejscu naszego noclegu, a tu krolik sie pokazal miedzy spiacymi. Byl koloru tamtejszej ziemi :) wrocilam i w koncu usnelam, pobudka o 5.

środa, 14 września 2011

Dzien pierwszy - Kings canyon

Leze sobie juz wygodnie wypasnym hostelu, jestem juz po podrozy :))

Okazalo sie, ze to nie autobus sie spoznil pol godziny, tylko tu jest pol godziny wczesniej niz w Sydney :)) o czym nie wiedzialam, bo nie sluchalam w samolocie komunikatow pilota. Nie sluchalam, bo mi sie nie chcialo wsluchiwac, mowia strasznie szybko, a dzwiek jest troche niewyrazny :) wiec w poniedzialek wstalam pol godziny za wczesnie, jadlam sniadanie pol godziny przed oficjalnym otwarciem kuchni i dlatego pol godziny czekalam, spieszylam sie strasznie, ledwo mi tunczyk z puszki przeszedl przez gardlo.

Zbieralismy ekipe z calego Alice Springs. Bylam prawie pierwsza, to usiadlam na podwojnym miejscu. Potem mialam pol plecaka na sasiednim. W sumie podroznikow zebralo sie 11 osob i kierwoca-przewodnik. Do pierwszego postoju spalismy, pozniej zaczelismy sie poznawac przez przedstawienie sie na srodku klasy, busa znaczy, i powiedzenie paru slow o sobie. Wiec jest: Koreanka, zakochana w Australii i jakims Australijczyku, dwoje Tajwanczykow, baaaaaaaaardzo smiesznych i sympatycznych, a angielski po tajwansku brzmi nieprawdopodobnie komicznie :) Nastepnie dwoje Kanadyjczykow, on i ona mieli dlugie krecone wlosy, on mial jeszcze brode, wiec po tym mozna bylo go odroznic, ale kawal z niego chlopa bylo. Dwoje Francuzow, Thomas wedruje po krajach angielsko jezycznych juz od dawna, bo szuka swojego miejsca na ziemi, a aktualnie objezdza pociagiem Australie, Stefi za to tez jest zakochana w Australii i pracy na farmie, nawet za bardzo nie lubi swojego kraju, cztery brytyjki na ostatek: Mimi, Janie i dwie panie starsze. Mimi i Stefi podrozuja razem od dawna. Janie jest ze Szkocji, dopiero skonczyla 19 lat, a podrozuje sama juz od 2 tygodni i chce tu zostac na razie przynajmniej do swiat. Panie byly bardzo podobne do siebie i chyba niezbyt pewnie sie czuly wsrod nas, szczegolnie jak mielismy glupawke :) zauwazcie, ze nie bylo zadnych Niemcow!!! Niesamowite zjawisko!! Podobno jest 5mln w Australii!!!

Ryan, nasz kierowca, kucharz i przewodnik w jednym, bardzo sympatyczny czlowiek, duzo zartowal i nam opowiadal wiele historii. Wszedzie z nim chodzilismy. Mial bardzo dobrze wszystko zaplanowane, nie tylko droge, ale tez co i kiedy bedziemy jesc, gdzie ma rzeczy schowane, ile czasu potrzebujemy na przerwe, spakowanie sie lub wedrowki. Bardzo lubi swoja prace, ale widac bylo, ze dla niego tez jest to troche meczace.

Dojazd do King's Canyon zabral nam niemalo czasu. Ciezko mi powiedziec ile dokladnie, bo w koncu przestalam patrzec na zegarek :) mielismy dwa postoje po dwoch godzinach jazdy i jeden postoj na zbieranie drewna na opal. Nie za bardzo skumalam, o co chodzi z tym na poczatku, wiec nie bylam zbyt przydatna. Kanadyjczyk za to polamal suche drzewa, Szkodka farmerka tez wymiatala, wiec bylo dosc. Pojechalismy na kemping rozpakowac swangi, ulozyc drewno i troche rozprostowac kosci. Kemping byl w porzadku, toalety i prysznice i nic wiecej do szczescia niepotrzeba cywilizacyjnego, bo cieplo mielismy swoje z ogniska. Ale na naszym miejscu kempingowym bylo tez miejsce do gotowania z kontaktami, barbeqiu, zlewy, stol i lawy. Po pierwszych ogledzinach ruszylismy na wycieczke :)

King's Canyon jest prawdziwie krolewski! Zajmuje bardzo duza powierzchnie, a jaki jest niesamowicie ciekawy, choc tez i niebezpieczny. Ryan caly czas nas ostrzegal, bysmy nie podchodzili zbyt blisko krawedzi, bo kamienie juz tylko czekaja na nawet najmniejszy ciezar by runac w dol. A w dole faktycznie pelno okruchow, rozbitych kamieni itd. Na gorze spotkalismy gromady Niemcow - oczywiscie stawali nad sama krawedzia, mimo znakow ostrzegawczych.

Podczas spaceru Ryan opowiadal nam o tamtejszych roslinach, ktore mozna jesc, a ktore sa trujace. Jak znalezc wode na pustyni i w tej kwestii trzeba zaufac ptakom. Stu procentowa racja! Miedzy skalami ukrylo sie jeziorko zwane Ogrodami Edenu, bylo tam mnostwo zieleni i mnostwo ptakow, ptaszkow raczej, bo takie same malutkie i swiergoczace. W programie wycieczki jest plywanie w tym jeziorku, ale nikt nie dopisal, jak bardzo jest ono lodowate :))) pierwszy wszedl Kanadyjczyk, ktory nic nie dal po sobie poznac, ale Thomas w ogole nie mogl wejsc do wody :)) dziewczyny po wejsciu piszczaly z zimna. To mnie sie juz odechcialo hehe :)) 

Szlismy juz dluzszy czas, ale do ogrodow to byla dopiero niecala polowa drogi! Po Ogrodach przeszlismy na druga strone kanionu, czyli widzielismy, gdzie bylismy przed chwila. Dolacze potem mapke wedrowki. 

To byl bardzo dlugi spacer i meczacy, juz sie nie moglismy doczekac kolacji. Gdy wrocilismy na kemping, Ryan zaczal przygotowywac kolacje, a reszta sie rozeszla. Poszlam sie umyc, poki jeszcze cieplo, bo noc zapowiadala sie chlodna. Potem pozwiedzalam kemping - odwiedzilam konie i wielblady, podukaczalam rozowym papugom i golebiom z czubkiem. Nie moge sie doczekac, kiedy je Wam pokaze. Wygladaja swietnie, ale jedne i drugie wydaja bardzo smieszne odglosy, cos jak banka wstanka albo inna zabawka dziecieca :)))

Zapadal zmierzch, a my ciagle czekalismy, ludzie sie pochowali do busa, a niektorzy zaczeli gadac. Szczegolnie gadatliwa okazala sie Kanadyjka, chociaz ja ja nie bardzo rozumialam. Jakos z reszta bylo latwiej. W koncu, zwolalam reszte, bo wydawalo mi sie, ze juz kolacja gotowa. Wszyscy sie zebrali wokol stolu i czekali dalej, ale chociaz bylo przyjemniej tak razem czekac :))) Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, Ryan mial takie wyposazenie, ze niejedna wycieczka moglaby sie przy tym schowac! Czajniki elektryczne, talerze, sztucce, sosy, keczupy, sol, pieprz, kubki, kawa, herbata wszyyyystko jak w normalnej kuchni! Salatki i surowki!

A na ruszcie... Szaszlyki z kurczaka, wieprzowina i KANGUR!!! taki juz przygotowany do jedzenia. Poniewaz bylam bardzo glodna i w koncu czlowiek jest w dzikiej Australii, to... Tak, sprobowalam kangura :)) do tej pory jest mi przykro z jego powodu!!! Ale smakowal wybornie :D

Po kolacji mylismy talerze, jak na filmach - najpier w jednym zlewie z plynem, w drugim zlewie plukanie, a pozniej wycieranie sciereczka :)

Gdy juz wszyscy sie najedli rozsiedlismy sie wokol ogniska na swangach. Mmm... Zrobilo sie przyjemnie, chociaz coraz bardziej dawalo sie odczuwac chlod. Zaczely sie historie i opowiastki, smiechu bylo co niemiara, kiedy Ryan wyciagnal swoje instrumenty i probowalismy na nich grac. Pierwszy to tuba, zawinieta jak slimak, ale piekna. Wydawala dzwiek jak to tuba :) Nastepnym instrumentem byl pierwszy instrument strunowy na swiecie, pochodzacy z afryki, nie pamietam teraz jak sie nazywal. Chetnie pokaze pozniej zdjecia. Fajnie brzmial, a gralo sie na tym jak na gameboyu :)) Trzeci instrument, pochodzil z Tybetu. Byla to miska i paleczka. Paleczka sie jezdzilo po kancie i zewnetrznej stronie miski, co wydawalo odglos podobny jak sie jezdzi poslinionym opuszkiem palca po kieliszku od wina. Z tymze odglos byl bardziej donosny i dzwieczny, a kiedy sie uderzylo paleczka, dzwiek byl doniosly jak dzwon!

Na koniec Ryan przyniosl gitare i Kanadyjczycy zaczeli na niej brzeczec. Ona nic prawie nie umiala, ale On potrafil zagrac melodie ze sluchu, chociaz nigdy nie chodzil do szkoly muzycznej. Ale ze spiewania nici :P

Pozniej byl maly pokaz jak sie rozklada i sklada swangi oraz jak przetrwac zimna noc. Rozscielilismy sie na trawie, w swangach byly juz spiwory i poduszki nawet. Wpakowalam sie w swetrze i bluzie. Potem sie okazalo, ze za grubo sie ubralam, bo spiwor sie mna przestal ogrzewac cale cieplo przechwytywala bluza, za wysoko tez wyciagnelam spiwor ze swanga i bylo mi zimno w glowe. Ciagle sie budzilam i poprawialam. Myslalam, ze bedzie widac mnostwo gwiazd, ale niestety ksiezyc swiecil tak mocno, byla pelnia, ze gwiazdy bylo ledwo widac :) w nocy wszystko bylo dobrze widac bez latarki nawet przez ksiezyc :)

wtorek, 13 września 2011

Pustynia

Zyje! :) nawet wczoraj bralam prysznic, noc pod gwiazdami strasznie zimna, mamy jedzonko ze soba. Wszystko ok. Opisze jutro jak sie bede nudzic czekajac dobe na samolot :))

poniedziałek, 12 września 2011

Alice i w droge!

Noc strasznie :) wspollokatorki to dwie panie starsze i jedna dziewczyna gadajaca ciagle przez komorke. Poszlam wczesnie spac, przy dzwiekach gitary i spiewie jakiegos pana, ktory przypominal... Nie pamietam teraz kogo, ale kogos znajomego. To bylo ok. Potem zaczela sie dyskoteka! Dzieki Bogu za zatyczki do uszu!!! Inaczej nie wiem jak bym spala :))) dzieki zatyczkom troche udalo mi sie pospac. O 4 juz sie obudzilam na siku, a jak mialam wstac o 5 to nie chcialo mi sie podnosic. I moglam nie wstawac tak wczesnie. Czekam od 6 na busa i o.. Wlasnie przyjechal pol godziny pozniej :) w srodku dwa azjaty, idzie trzecia. Ciekawe ile jeszcze... O biali tez sie pakuja, dobrze :) no, dzisiaj kings canyon, kapiel w ogrodzie edenu, kolacja o zachodzie slonca i noc pod golym niebem. Klawo! Jutro uluru, pojutrze ayers rocks. Nerka!

niedziela, 11 września 2011

Alice Springs

Dziecko dolecialo, zakwaterowalo sie i ciagle cos je.

Lot byl udany, chociaz ciekzo bylo zasnac i w ogole spac bylo ciezko. Obserwowalam, jak sie zmienia krajobraz za oknem. Najpierw ubywalo coraz wiecej drzew, teren robil sie raczej sawanny, ale duzo rzek przecinalo wzgorza. Pozniej po rzekach zostaly tylko puste koryta.

Ciekawie wyglada polozenie miasteczka, pobliskie gory stanowia jakby brame wejsciowa do miasta. A z gory wygladaja jak zatrzymana fala lub moze jak brzeg miski. Miasteczko jest raczej male, puste, ale dzisiaj niedziela, wiec moze dlatego. Duzo wiecej tu Aborygenow niz w Cairns i jest tu bardzo duzo galerii z ich dzielami.
Hostel Annie's Place wyglada sympatycznie. Bylam tam z 10 min, ale rozni sie od Nomands w Cairns. Bede spac tym razem na gornym lozku, bo dolne zajete wszystkie. Mam nadzieje, ze bede spac, bo wewnatrz hostel tworzy kwadrat, gdzie sa pokoje, kuchnia i bar. Takze doskonale wszystko slychac :) a ja jutro na 5.45 musze byc gotowa na podroz!!!

No wlasnie, kupilam wode, czapke z daszkiem i cos na kolacje. Jest bardzo slonecznie, ale troche wieje chlodny wiaterek! Ubieram kurtke :) 

Lotnisko Cairns

Polnocna Australia kompletnie stoi4 na glowie, albo ze mna cos jest nie tak :))

Wczoraj wieczorem do tego wszystkiego spoznil sie 30min busik do hostelu, byla chlodna noc, wiec juz bylam bardzo blisko wziecia taksowki na ich koszt, bo lazenie do/z hostelu juz mi sie znudzilo.

Dzis rano sie okazalo, ze za dowoz na lotnisko musze zaplacic 10dol. Skubia tych backpackersow ile moga :( 5dol. poszlo do kieszeni hostelu, 5dol do lapki kierowcy. Zamowilam sobie ten dowoz na 9.30, ale coz sie okazalo? Transport moze sie spoznic 15min.! Wiec dyndalam w korytarzu w sumie 30min. Patrze, a to firma transportowa, nie z hostelu. Potem kierowca wzial i rzucil moj bagaz na ziemie i popchnal noga, zawolalam do niego jak bardzo mu dziekuje, az sie facet zdziwil, ze to moj bagaz. Grrrrrrrr!!!!! Mam nadzieje, ze pech zostanie tutaj i sie juz ode mnie odczepi!!!!!

Wczoraj podczas przepakowywania zobaczylam jak zle sie spakowalam. Masakra, wzielam tak duzo niepotrzebnych rzeczy!!! Znaczy, wydawalo mi sie, ze beda mega potrzebne, bo bede sobie imprezkowac i sie przebierac co wieczor. A ja, jal tylko wrocilam do hostelu to myju i do lozia spac. Taka imprezowa ze mnie dziewczyna :)) wiec polowe ciuchow moglabym odeslac do Sydney zamiast je tachac przez pol Australii! Ale i tak mam plecak lzejszy o sandaly. Jednak i tak ciezko bylo upchnac wszystkie rzeczy do plecaka. Mam nadzieje, ze nic zlego sie nie przydarzy mojemu bagazowi w podrozy tfu tfu tfu

Ciekawa jestem jak bedzie na tej pustyni, ach, na pewno mniejszy kontakt. Strasznie mi sie bateria wyczerpuje, jak szuka zasiegu. Wiec tylko raz lub dwa razy dziennie od pon do srody bede cos pisac! Trzymajta sie! I pamietajcie, ze jesli sie nie odzywam, to nie moge. A gdyby mi sie cos stalo, to byscie o tym wiedzieli szybciej :))

sobota, 10 września 2011

Pozegnanie Queensland

Ta notka powstawala w ciagu calego dnia:

Godz. 11.30

Dzisiaj sie nareszcie wyspalam!!! Po zalozeniu zatyczek nie slyszalam pomniejszych halasow, a tych wiekszych nie bylo az tak wiele, zeby mi zaklocic sen :)) chociaz Anastazja cos zle spala, wstala o 6 i sie zaczela krecic po pokoju. Nie mogla spac i poszla biegac. A jak poszla to ja jeszcze 2godziny spalam w najlepsze, potem na sniadanie zdazylam w ostatniej chwili :) Biedna Anastazja musiala na mnie czekac, bo sie umowilysmy, ze pojdziemy razem do ogrodu botanicznego i nad jeziorka.

Sadzilam, ze jest to blizej, ale nasza mapa jest jakas niewymiarowa i wszystko wyglada blizej niz jest. Ogrod botaniczny jest niewielki, ale pelny egzotycznych roslin, wiec tym sie obronil :) Ale nie podobalo mi sie to, jak mnie ugryzl tam komar! I to nie taki watly, polski komar, tylko taki o ciemnych konczynach (no wiecie, aborygenowy).

Opodal byl maly, tropicalnuy lasek, bardzo ladny zreszta, w ktorym bylo pelno indykow i lian. Podobako mi sie, ale dla Anastazji bylo nudno i szybko szla. W ogole sie nie rozgladala, tylko patrzyla na swoje buty. Przez to nigdy nic nie dostrzega, ciagle jej pokazuje a to jaszczurke, kwiatka, czy motyla. Dalej byly jeziorka bardzo plytkie i pelne lilii wodnych oraz innych roslinek. Taki lekki syfek, ale caloksztalt dosc romantyczny :)) Poniewaz Anastazja byla znudzona to skrocila droge i wracalysmy droga asfaltowa.

W busie 111:

Na skrzyzowaniu sie rozeszlysmy, jade na plaze, a ona idzie na basen Lagoone. Mm... O gustach sie nie dyskutuje :) Cos mam dzisiaj gorszy dzien, troche mnie zachowanie Anzastazji denerwowalo, potem kierowca busa byl niemily - zatrzymal sie bardzo daleko od przystanku, ze az musialam podbiec, chociaz machalam na niego duzo duzo wczesniej. A potem wydal mi reszte w najdrobniejszych monetach. Juz kiedys z Anastazja stwierdzilysmy, ze ludzie w Cairns nie sa zbyt przyjazni. Chociaz spotkalam wielu sympatycznych takze

Na plazy w Kawarra:

Chcialam zobaczyc inna plaze niz poprzednio z Koreanka. Ale niemila niespodzianka (znowu) mnie spotkala. Wieje jak nie wiem! Ide na zakole, tam moze bedzie mniej wialo. Ciekawe, tutaj znowu zamiast wody jest blotko, mozna nawet po nim przejsc. To jest bardzo dzika plaza, malo ludzi, chociaz plaza jest ladna i duza. Wieje. Ide na poludnie, moze da sie przejsc na nastepna plaze, bardziej przyjazna dla otoczenia. Przestalo wiac. Bloto, skaly, jakies kijanki wielkie wypelzaja z rzeczki. Musze ja obejsc przez morze, yy tzn.bloto :) przestalo mi sie troche tu podobac, moze przejde do Trinity Beach, tam gdzie bylam z Koreanka. Tu tak dziko, muliscie i wietrznie. ide, no prosze - slady samochodu, to moze da sie przejsc. Zaczynaja sie pojawiac skaly na piasku, wyksztalcone przez muszelki. Coraz wiecej skal, samochod stoi na ostatnim ciekawym miejscu do opalania. Skaly sa coraz wieksze. Chlopcy, ktorzy szli przede mna zawrocili. Ide dalej, moze da sie przejsc skalami. Nie, sa zbyt duze i sliskie. Sprobuje gora. Przez kawalek drogi wygladalo na to, ze w gore prowadzi sciezka. Jednak rozczarowanie, brak sciezki. Trzeba sie wrocic. Tylko ktoredy isc, droga w te strone byla stroma. Przeszlam kawalek i pojawilo sie spokojniejsze zejscie na skaly znowu. Oj, potkniecie. Strzelil mi pasek w sandalkach. Jasna cholera, a tak dzisiaj sie im przygladalam, ze juz podeszwa odchodzi :P dobrze, ze wzielam wiecej par butow ze soba na wyprawe, a te sandaly i tak byly do kitu. No nic, wracam sie (nie na boso, jakos jeszcze je spielam i daja rade) na plaze. Moze jak sie poloze, to nie bedzie tak zle. Wrocilam na wietrzna strone i jak sie sypnie mi wiatr piachem w oczy! A tak zachwalalam dzisiaj, ze chce lezec na piasku! Grr!! Kilka chwil minelo i prawie mi buty zasypalo, chociaz rozlozylam sie kolo drzew. Dobra, ide do busa, pojade do Trinity, albo juz do Cairns, przyznam racje Anastazji i poopalam sie przy Lagoone. Z tymze tam tez pewnie wieje. Przy wyjsciu kilkoro ludzi wylegiwalo sie na plazy, to moze nie jest tak zle! Jeszcze jedna proba... Nie, jest strasznie. Mam piach na glowie, w uszach, w kacikach oczu. Trzeba sie natychmiast ewakuowac!

Na przystanku

Czy to w ogole jest przystanek??? Jest po drugiej stronie niz przyjechalam, jest wiata i znak, ale cos tu nie gra, bo nie ma rozkladu jazdy, jest tylko obrazek z liniami autobusowymi w okolicy. No nic, poczekam. Jarek sprawdzil kiedy bedzie autobus. Dlugo, ale poczekam. Czas juz nadszedl, gdziez on jest?! Ustawilam sie juz, zeby zobaczyc go szybciej i machac z daleka. Juz go slychac. Zbliza sie... Wyskoczyl z drugiej strony! Szybko przejechal kolo mnie, nawet sie nie zatrzymal! Nic! Moglam mu tylko pomachac na pozegnanie :( i co, godzine mam czekac na nastepny? Bez sensu, w takim razie one jezdza do okola, niewiadomo jak dokladnie. Na planie nie ma zaznaczonych kierunkow, w ktorych jada busy. Wydawalo by sie, ze to jest normalne w te i we wte, ale nie w Australii, gdzie wszystko jest do gory nogami, prawda? No, i Niemcy to nie sa. Ide, pojde sama do Trinity - przynajmniej wiem, gdzie jest tam przystanek i musi tam sie zatrzymac bus, bo jest tam taka specjalna zatoczka!

Plaza Trinity

Suuuper!!! Jarek mnie poprowadzil jak mam przejsc na druga plaze, nawet bym nie wpadla na to, ze w droga, ktora wydaje sie byc prosta jest tak zawila. Dzieki Jarek! Plaza tez ma zakole i chociaz wialo strasznie, tam bylo spokojnie. Usiadlam na skale, nogi do wody i zaczelam sie bawic kamieniem, zeby zatrzymac wode na dluzej. Byla ciepla i bardzo przyjemna. Nagle jakis tubylec zaczal sie witac i pytac jak u mnie. U nich to taki zwrot grzecznosciowy, wiec nie bylo to dziwne. Ale ten gosc akurat zaczal gadac i gadac. Przysiadl sie i nawijal. Prawie w ogole go nie rozumialam, bo jego angielski byl straszny! Nie wiem, jak Australijczycy rozumieja sie nawzajem :) Przynajmniej bylo przyjemnie na plazy - cieplo, bezwietrznie i milo woda chlodzila stopy. Ktos bral slub na plazy, przy swoim domku na plazy. Wygladalo to bardzo uroczo. No wiec, musialam przezyc tego goscia, lepiej byc uprzejmym i sie nie narazac, nie? :))) Odprowadzil mnie prawie do przystanku i se poszedl.

W busie

Autobusy w Australii sa na prawde dziwne!!! Bilet na dalej polozna plaze od Cairns kosztowal 3,6, a bilet powrotny z plazy blizszej Cairns 4,4. Robi sie juz ciemno. Ide cos zjesc do centrum i pojade do hostelu. Musze przepakowac plecak, zabrac rzeczy ze skrytki, wykapac sie i takie tam. Ciekawe, czy doszly jakies nowe lachony do pokoju.

piątek, 9 września 2011

Wielka Rafa Koralowa

Tego sie nie da opisac! Swietna wycieczka i niesamowite wrazenia!!!

Troszke moze jednak opowiem, skoro juz siedze w miejscu, gdzie mam zasieg i bateria jeszcze mi nie zdechla :)

Lodka byla super, mozna bylo siedziec na gorze, na dole, z przodu i z tylu. Pierwsza zasada - chodzimy na boso, druga - torby na polke, trzecia - uzywac czesto kremow do opalania. Na poczatek tyle :) ekipa strasznie fajna i przyjazna, moze dlatego, ze przebywaja duzo na sloncu :)) wszyscy mlodzi, usmiechnieci i bardzo pomocni.  Jak juz mialam skakac do wody to oczywiscie musieli mi we wszystkim pomagac i wszystko pokazac :) czyli jak dobrac sprzet, jak dopasowac okulary i pletwy :)) oczy mi wyszly z orbit, kiedy dziewczyna sie zapytala jaka mam wade wzroku i dala mi korekcyjne okulary do nurkowania!! Mam takie male do plywania, ale ze na lajbie beda takie mieli, to sie na prawde niespodziewalam!! Ach, moze to nie byly cylindry, ale w zupelnosci wystarczyly (chyba, ze powinnam widziec cos o czym nie wiem).

Wyplynelismy w glab oceanu, dopiero po dluzszym czasie zaczela sie czysta woda, nie taka zamulona jak w Cairns i w okolicach. Na statku, mimo mocnego wiatru bylo goraco! Lazilam w te i we wte wcinajac owocki po drodze :)) Przez co ominelam rozdawanie pletw i potem musialam sie przypomniec. Woda na rafie byla czysciutka i miala ok 25 stopni, takze plywalo sie przyjemnie i cieplutko :)

Aaaa!!! w trakcie rejsu widzialam delfina!!!! Moze nie z bliska, ale wlasnie zrobil skok w wodzie, wiec widzialam go w pelnej krasie. Piekny!!! :)))

W pierwszym miejscu, gdzie sie zatrzymalismy na nurkowanie, rafe bylo widac juz z bardzo daleka - cos jak biala woda albo taka podwodna biala wyspa. Kiedy dalam nura, nie spodziewalam sie, ze moge byc tak blisko rafy i rybek!!! zadne akwarium nie moze sie z tym rownac! Ryby byly przerozne - takie, ktore widzialam wczesniej w akwarium i inne, wszystkie bardzo zachwycajace. Nie mniej niewiarygodnie cudowne byly koralowce! Twarde i miekkie, i takie ktore rozdziawialy paszcze, co wygladalo strasznie, i te o bardzo delikatnych 'platkach', laskoczacych w palce. Dotykalam wszystkiego, co mi nie ucieklo i bylo w zasiegu reki :)) Czasem probowalam zlapac rybe, ale byly szybsze, skubane no! :) Nie wygladalo na to, zeby sie baly, raczej sprawialy wrazenie niewzruszonych i zajmowaly sie swoimi codziennymi obowiazkami, moze przywykly do odwiedzin dziwnych stworzen z rurami w ustach i dwiema tylnymi pletwami, machajacymi na zmiane.

Nemo pozdrowiony! Tak, cala rodzinka (jakas nowa milosc taty Nema) siedziala sobie spokojniutko wsrod falujacych korali i machala do stworow. Wiele razy slyszalam jak ktos cos mowil o Nemo (czyt. Nimo), bajka lubiana na calym swiecie :))

Jak zrobilo mi sie zimno, wrocilam na lajbe i ugrzalam sie na sloncu. Pozniej wybralam sie na przejazdzke lodzia z oknami posrodku, ustawionymi tak, by mozna bylo podgladac dno :) ale w porownaniu ze snorklingiem, to sie niestety nie umywa! Wycieczke prowadzil pewien Niemiec, ktory juz kilka lat mieszka w Australii, ale ma tak smieszny akcent, ze myslalam, ze jest Francuzem!

Zanim ruszylismy dalej byl lancz - czyli najadlam sie pysznych rzeczy :))) losos, szynki rozne, nawet pieczone miecho, kurczak pieczony i duzo ciekawych salatek! Byly tez krewetki, chociaz chcialam sprobowac, to jednak nie wzielam, bo to juz by byla calkowita porazka. Po lanczu, poplynelismy w inne miejsce.

Tym razem oprocz rafy, atrakcje stanowily dwie wysepki piaszczyste, gdzie moglismy sobie doplynac z rurkami albo stateczkiem z oknami. Ja oczywiscie wybralam pluskanie w wodzie, wiec na plazach siedzialam bez recznika. Ale przeciez z recznkiem nie moglabym lezec troche w wodzie, prawda? A bylo to bardzo fajne, bo woda byla bardzo cieplutka :) Potem sobie jeszcze chcialam ponurkowac, ale woda wokol wyspek byla tak plytka, ze nie moglam zgiac kolana. Wyplynelam gdzies dalej w koncu, mimo znoszacego mnie pradu i nareszcie znowu bylam nad rafa, wsrod rybek pieknych :) jak dolaczylam do grupy, wszyscy byli podekscytowani, bo ktos widzial rekina! Rekin byl taki maly, niegrozny, schowal sie przed nami miedzy coralami :))

Jesli zas chodzi o ludzi, to ekipa jak juz wyzej wspominalam byla bardzo mila. Turysci to oczywiscie mieszanka miedzynarodowa, ale spotkalam tez dwie polki na pokladzie! Myslalam juz, ze jestem jedyna Polka w Cairns, a tu prosze :) jednak dziewczyny niezbyt milo zareagowaly na mnie, kiedy sie do nich zwrocilam po polsku. Wymienilysmy tylko pare zdan, dowiedzialam sie, ze sa tu na wakacjach, a jedna mieszka w usa, druga w niemczech, wiec wlasciwie nie sa z Polski. Pozniej traktowaly mnie jak reszte, czyli bezuprzejmosci. Co wiecej, jedna z nich palila papierosa na wysepkach, chociaz kapitan scisle zabronil. Widac, niezrozumiala po angielsku :P troche jednak to bylo smutne, ale nie przycmilo moich wrazen z rafy :))))

Zaczelam pisac ta notke zaraz po powrocie, kiedy usiadlam sobie nad basenem Lagoone w Cairns. Bylam tam jeszcze kilka godzin, robilo sie ciemno, nietoperze zaczely latac, zapalily sie swiatla. Dzisiaj jest bardzo ciepla noc, duzo ludzi przyszlo w to miejsce na barbequi, czyli grilla. Ale w parku sa specjalnie przygotowane miejsca, gdzie mozna piec. Kazdy przynosi folie, ale miejsca do pieczenia sa na stanowiskach. Moze fotografia to lepiej wyjasni (uzupelnie w sydney). W parku sa tez stoly obiadowe, woda biezaca, toalety w poblizu. No, i co, da sie jednak! Na trawniku trenerka prowadzila zajecia z zumby, czyli fitness dla wszystkich! A jak to przystalo na miasteczko turystyczne i ze wzledu na nadeszly weekend, wzdluz 'promenady' byly otwarte sklepiki i bary. Pelno tez grajkow sie znalazlo na ulicach :)

Hostelu - oczywiscie zeszla noc zalicza sie do  ciezkich, ale tym razem przynajmniej na kilka godzin udalo mi sie zapasc w gleboki sen! A to dzieki zatyczkom do uszu!!! Coz za swietna rzecz! Potrzebuje jeszcze cos na brytyjke, ktora sie kreci w lozku w nocy, a spi nade mna. Kreci sie tak mocno, ze cala metalowa rama lozka sie trzesie i stuka o cos, co budzi wszystkich. Wiec to byla 5 rano, a o 6 zadzwonil budzik...

Ale po powrocie do hostelu okazalo sie, ze brytyjka sie wyprowadzila i jestesmy same z Anastazja :) no i spokoj! :D jutro bede spac, jak dlugo sie da i mimo czerwonego tylka (od nurkowania), zamierzam isc na plaze!!! :))))

Sieben, acht - gute nacht!!

czwartek, 8 września 2011

Plan na piatek i zale wizowe

Zawsze dobrze jest miec plan, mozna sie wtedy szybciej cieszyc z planowanej rzeczy, a kiedy nic sie nie planuje, to cieszy sie dopiero wtedy, kiedy cos sie uda zorganizowac :))

Jutro wyplywam na glebokie wody, na rafe! Bede plynac wypasnym statkiem, jakis lanczyk i 6 godzin plywanka z rurka :) mam nadzieje, ze bede mogla uzywac moich-jarka okularkow korekcyjnych do plywania, bo jesli nie, to niewiele zobacze, chociaz rekina to moze uda mi sie zauwazyc :))) jestem bardzo ciekawa, jak to jutro bedzie!!!

Dzisiaj wieczorem zasiedlismy przy europejskim stole: dwie dziewczyny z anglii, jedna z irlandii, niemka i ja (polka) oraz szwed. Brytyjki i irlandka mowia straaaaasznie, w ogole normalny czlowiek nie moze ich zrozumiec ;) Co wazne, chcialam sie pozalic, co jest grane z sytuacja polakow w australii?????? Dlaczego nie mamy mozliwosci pracowania i podrozowania? Ci mlodzi europejczycy zostaja w australi po kilka miesiecy, a czasem nawet do dwoch lat i jest ok! Koreanka tez nie miala problemu z dostaniem wizy na prace i zwiedzanie. W jednym miescie pracuja przez jakis czas, potem wycieczki robia. Ale za pieniadze zarobione tutaj! W ogole jaki jest problem z naszymi wizami? A taki, ze ja nie moge przebywac w Australii na tak dlugo, musze sie tu uczyc i tylko troche pracowac przez czas nauki. Moge tu przebywac na wizie wakacyjnej max 3miesiace, ale wlasciwie to nie moge tu pracowac. Nie podoba mnie sie to, bo dlaczego oni moga, a ja nie!

Przepraszam za brak polskich znakow, nie mam na klawiaturze komorkowej.

Ide zaraz spac, mam nadzieje, ze brytyjki nie rozniosly mi pokoju i lozka! W przeciwnym razie, wizy im pozabieram!!!

Okolice Cairns - las deszczowy i krokodyle

Dzisiaj, po bardzo ciezkiej nocy w hostelu, wybralam sie z Niemko-Rosjanka Anastazja na wycieczke do Kurandy. Jest to popularna wioska wsrod turystow. Zyje tu wiele aborygenow, jest tu las deszczowy i rzeka pelna krokodylow. Wiec Australijczycy swietnie zagospodarowali teren - powstala linia kolejowa, ktora zachowawszy swoj staroswiecki wyglad, prowadzi przez gory, obok wodospadow, z samego Cairns do Kurandy. Druga atrakcja to kolejka liniowa nad gorami, nad lasami, nad rzeka i wodospadami prowadzi do Kurandy okolic Cairn.

My wybralysmy jednak 7 razy tanszy srodek lokomocji, czyli busa, ktory tez przebywa niezla trase i jak zwykle autobusy w Australii troche po wariacku. Do Kurandy przybylysmy tuz po 9, zlapalalysmy mape, wyznaczylysmy cel i szlak, i... Poszlysmy do toalety, sklepu, potem znow toaleta i zaraz po 10 bylysmy gotowe. Na dobry poczatek wyprawy poszlysmy w zla strone (jak daja mape, trzeba powiedziec zeby patrzec na nia do gory nogami, no ludzie kochani, no!), ale szybko sie zorientowalysmy i wrocilysmy na szlak :)

Pierwsza czesc prowadzila przez dzungle, wooow, bylo superancko! Z tymze trasa byla wyznaczona chodnikiem, wiec niebardzo dziewiczo w tej dzungli. Pozniej, zeby dojsc do Barron Falls musialysmy isc wzdluz drogi asfaltowej, prawie az do samej atrakcji. Droga ta byla niezbyt fajna, jak dzungla, ale widzialysmy tutejsze dzikie indyki i jaszczurki. Te drugie to raczej bylo tylko slychac, jak uciekaja spod naszych stop.

Wodospad byl super, a wlasciwie cala jego sceneria. Sam wodospad wygladal raczej jak nitka, lecz masywnosc gor, wyzlobienia i wysokosc zapierala dech w piersiach. Zjadlysmy tam sobie lancz, skladajacy sie z bulek, szynki i sera :))

Gdy znowu skierowalysmy sie na sciezke w dzungli, bylo dopiero po 13. Poszlysmy w dol, nad rzeke by zlapac lodke. Lodke prowadzil starszy pan zeglarz, ktory opowiadal wiele ciekawostek, ale, co najwazniejsze pokazywal bardzo swietne rzeczy! Widzialysmy krokodyle wygrzewajace sie na sloncu, takie nieduze, bo rzeczne. Potem karmilismy chlebem zolwie rzeczne, ryby roznorakie i gesi. Pelno ich tam bylo! Chyba dobrze znaja zwyczaje tego pana :)) potem opowiadal o drzewach, doplynelismy do miejsca gdzie jest elektrownia i spowrotem. Tutaj sa piekne ptaki i wystepuje cudowny wielki, niebieski motyl, najszybszy albo najwiekszy na swiecie (nie zrozumialam)! Wrocilysmy do miasteczka i leglysmy na trawie po takim spacerku :)) czekamy na bus do Cairns.

Jesli chodzi o hostel to... No, nie jest zle, ale mogloby byc lepiej. W nocy i nad ranem jest halas. Niektore dziewczyny dlugo spia, a ja juz wstaje, bo chce isc, wiec mni glupio halasowac. Poza tym nie ma zasiegu, od czego moj telefon tez wariuje, bo gdy go traci, to sie restartuje. Musze odsuwac lozko, zeby zmiescila sie ladowarka do kontaktu, co nie pasuje brytyjce, ale ze sama nie jest zbyt mila, to delikatnie mowiac - ma pecha :))

środa, 7 września 2011

Cairns dzien drugi

Wczorajsza notke pisalam caly dzien, dzisiaj nie mialam zbyt wiele czasu :))

Moja wspollokatorka poszla bardzo wczesnie spac i ja zaraz po niej, bo tez bylam bardzo zmeczona, wiec rano obudzilam sie przed 7. Nie wiem tylko czy sama, czy przyczynily sie do tego hiszpanki z pokoju obok. Jeszcze troche polezalam i po 7 zaczelam sie zbierac. Poszlam na sniadanko - dwa tosty z dzemami, a potem do miasteczka. Znowu mi uciekl bus i szlam na piechote ok. 40min, moze wiecej. Zaszlam znow do visitor centre popytac o wycieczke. Dostalam propozycje wycieczki na rafe 20proc. taniej niz w hostelu. Kupilam na piatek. Caly czas sie zastanawiam, czy udac sie do lasu deszczowego i jak zrobic to najtaniej. Dlatego jutro wybieram sie do moejscowosci zwanej Kuranda, dokad wiele wycieczek prowadzi, ale jest to bardzo niedaleko Cairns.

Wczoraj pisalam o niklych mozliwosciach zazywania kapieli wodnych w Cairns, wiec udalam sie w przedpoludniem na plaze polnocne. Zaczelam od najdalszej Palm Cove. Na przystanku spotkalam Koreanke, do ktorej zagadalam, i razem wedrowalysmy dalej. W Palm Cove najpierw zjadlysmy, potem byly poszukiwania miejsca do lezenia, potem toaleta, pozniej znow poszukiwania :)) w koncu, sie polozylysmy po jakiejs godzinie :) ja tylko na chwile, bo poszlam plywac!!! Woda duzo cieplejsza niz w Sydney, ale nie taka przejrzysta, chyba znowu przez bliskosc lasu. Wiec w wodzie nie widzialam nawet swoich stop. Potem znalazlam informacje, ze w tej wodzie moga plywac krokodyle i inne morskie niebezpieczenstwa, a powinnam plywac kolo ratownika 600m dalej.

Bardzo szybko zachodzilo slonce za drzewa, ktore dawaly duzo duzo cienia i nie moglam sie opalac. Po jakims czasie zrobilo sie dosc chlodno i wietrznie, wiec pojechalysmy na inna plaze. Tam bylo tak samo :) z tymze byla mozliwosc schowania sie za skaly. Wiec tam sie skierowalysmy. Ok 17 wracalysmy do Cairns. Umowilysmy sie, ze kiedy Danson dotrze do Sydney pokaze mi jak sie je seafood, czyli krewetki, kraby, raki i osmiornice :))) ale moze jeszcze w Cairns pojdziemy na kolacje, MOZE :)

Po powrocie do hostelu okazalo sie, ze mam kolejne dwie wspollokatorki. W sumie dwie dziewczyny z Anglii i jedna Niemke. Angliczki mowia tak, ze w ogole ich nie rozumiem. Za to Niemka, ktora tak na prawde jest Rosjanka, mowi po angielsku z charakterystycznym niemieckim akcentem. Czuje sie troche jak ja tutaj, bo nie rozumie wszystkiego i jej nie rozumieja tez, wiec jutro wybieramy sie razem na sniadanie i do Kurandy.

W trakcie czekania (i poszukiwania) na busa do hostelu, zauwazylam, ze nietoperze nie tylko wisza na drzewach, ale tez lataja!!! I to sa te duze nietoperze, najbardziej znane :)

Cairns dzien drugi

Wczorajsza notke pisalam caly dzien, dzisiaj nie mialam zbyt wiele czasu :))

Moja wspollokatorka poszla bardzo wczesnie spac i ja zaraz po niej, bo tez bylam bardzo zmeczona, wiec rano obudzilam sie przed 7. Nie wiem tylko czy sama, czy przyczynily sie do tego hiszpanki z pokoju obok. Jeszcze troche polezalam i po 7 zaczelam sie zbierac. Poszlam na sniadanko - dwa tosty z dzemami, a potem do miasteczka. Znowu mi uciekl bus i szlam na piechote ok. 40min, moze wiecej. Zaszlam znow do visitor centre popytac o wycieczke. Dostalam propozycje wycieczki na rafe 20proc. taniej niz w hostelu. Kupilam na piatek. Caly czas sie zastanawiam, czy udac sie do lasu deszczowego i jak zrobic to najtaniej. Dlatego jutro wybieram sie do moejscowosci zwanej Kuranda, dokad wiele wycieczek prowadzi, ale jest to bardzo niedaleko Cairns.

Wczoraj pisalam o niklych mozliwosciach zazywania kapieli wodnych w Cairns, wiec udalam sie w przedpoludniem na plaze polnocne. Zaczelam od najdalszej Palm Cove. Na przystanku spotkalam Koreanke, do ktorej zagadalam, i razem wedrowalysmy dalej. W Palm Cove najpierw zjadlysmy, potem byly poszukiwania miejsca do lezenia, potem toaleta, pozniej znow poszukiwania :)) w koncu, sie polozylysmy po jakiejs godzinie :) ja tylko na chwile, bo poszlam plywac!!! Woda duzo cieplejsza niz w Sydney, ale nie taka przejrzysta, chyba znowu przez bliskosc lasu. Wiec w wodzie nie widzialam nawet swoich stop. Potem znalazlam informacje, ze w tej wodzie moga plywac krokodyle i inne morskie niebezpieczenstwa, a powinnam plywac kolo ratownika 600m dalej.

Bardzo szybko zachodzilo slonce za drzewa, ktore dawaly duzo duzo cienia i nie moglam sie opalac. Po jakims czasie zrobilo sie dosc chlodno i wietrznie, wiec pojechalysmy na inna plaze. Tam bylo tak samo :) z tymze byla mozliwosc schowania sie za skaly. Wiec tam sie skierowalysmy. Ok 17 wracalysmy do Cairns. Umowilysmy sie, ze kiedy Danson dotrze do Sydney pokaze mi jak sie je seafood, czyli krewetki, kraby, raki i osmiornice :))) ale moze jeszcze w Cairns pojdziemy na kolacje, MOZE :)

Po powrocie do hostelu okazalo sie, ze mam kolejne dwie wspollokatorki. W sumie dwie dziewczyny z Anglii i jedna Niemke. Angliczki mowia tak, ze w ogole ich nie rozumiem. Za to Niemka, ktora tak na prawde jest Rosjanka, mowi po angielsku z charakterystycznym niemieckim akcentem. Czuje sie troche jak ja tutaj, bo nie rozumie wszystkiego i jej nie rozumieja tez, wiec jutro wybieramy sie razem na sniadanie i do Kurandy.

W trakcie czekania (i poszukiwania) na busa do hostelu, zauwazylam, ze nietoperze nie tylko wisza na drzewach, ale tez lataja!!! I to sa te duze nietoperze, najbardziej znane :)

wtorek, 6 września 2011

W cairns

Dolecialam i dojechalam do hostelu! Tzn.: zlapalam wszystkie srodki lokomocji, jakie mialam do zlapania i szczesliwie mnie dowiezli do punktow docelowych.

Hostel to tylko hostel, nic nadzwyczajnego, raczej forma grzecznosciowa od schroniska. Kurz, wspolna lazienka i prysznice. Niedaleko jest lotnisko, wiec odnotowuje kazdy samolot przylatujacy i odlatujacy. Za to jest bardzo daleko do miasta, wiec juz mi popekaly pierwsze bable na stopach, au. Wzielam pokoj dziewczynski na cztery lozka. Na razie jestem sama w pokoju, ale w kazdej chwili moze sie ktos zjawic.

Z dogadaniem sie jest maly problem. Dochodzi do mnie tyle co zrozumiem, a reszte jak puzzle musze sobie dopasowac. Jak ja do nich mowie, chocby najprostsze pytanie, to srednio tez srednio u nich ze zrozumieniem (angielskiego nie znaja? :P), bo nie mam akcentu.

Plaza w Cairns jest, a jakze, tylko jesli chodzi o kapiel, to mozna wziac blotnista. Az do potu szerokim pasem rozciaga sie bloto :) jest to tak, poniewaz dookola (tam gdzie akurat nie ma plazy czy wody lub lotniska) rozciaga sie las. Las ci to jest niebylejaki, bo bardzo gesty las deszczowy, czy rownikowy. Pobliskie pagorki wygladaja jakby byly takie... takie mechate. Blotko znika dopiero, jak przyjdzie wieksza fala i je zaleje, potem to wyglada na bardzo plytkie jeziorko.

Cairns chyba cierpi z powodu blotka zamiast swiezej wody, ale i tak postawili promenade wzdluz blotnego wybrzeza. Zeby jakos ubogacic oferte wypoczynku w Cairns, zadbano o druga strone promenady - trawnik. Co krok to jakas niespodzianka, a to swietny wielki plac zabaw, silownia na powietrzu, skatepark, monument, plakaty opowiadajace historie Cairns, silownia, plac zabaw z woda do zabawy, basen zwany Lagoone z plaza, czyli imitacja wypoczynku na plazy prawdziwej. Faaajnie. Na koncu promenady jest porcik, gdzie juz na szczescie jest woda i maja po czym plywac statki, stateczki, lodki, zaglowki, kutry, kamarany itp., itd. :))

Miasteczko to istny kurort znad Baltyku :) prozno szukac tu sklepiku spozywczego, chyba sie najem samymi ulotkami i duperelami za 2$. Po drodze do hostelu jest jeden taki spozywczak, trzeba bedzie jutro/pojutrze tam zagladnac. Podczas poszukiwan spozywczaka, znalazlam autobus i przystanek, skad pojade jutro na plaze! Pojade na najdalsza i moze, moze po kawalku bede schodzic w dol do nastepnej plazy, o ile bedzie mi sie chcialo. Bo moze nie bedzie sie chcialo, tylko cialo sie bedzie wygrzewalo :D

W przewodniku przeczytalam, ze tu w okolicach zyje jeszcze wiele plemion rdzennych mieszkancow. Nie wiem, jak tam w lesie, ale tu po Cairns kreci sie ich calkiem sporo, sa normalnymi mieszkancami miasteczka, chociaz niestety widac, ze nie sa najbogatsi.

Tutaj przyroda jest jeszcze bardziej egzotyczna niz w Sydney. Tam w Botanical Garden bylol jedno drzewo oblepione nietoperzami... Tu cala aleja drzew jest pelna skrzeczacych nietoperzy! :)

Do cairns

Nerwowka wczoraj, zaowocowala bardzo krotka noca i nieodprozajacym snem. Jarek odwolal taksowke, wiec przeszlismy na druga strone na pieszo. Wcale mi nie bylo zal Jarka, ze niesie moj 18kg bagaz! Ale taka karma, to sie wroci do mnie przeciez, bo potem ja go bede musiala wziac na barki :( dzieki Zosia za pozyczenie plecaka :))
Siedze juz na lotnisku, wszystko cacy wiec na luzie. Szkoda tylko, ze to taka niechrzescijanska godzina!!
Do zobaczenia w cairns!

poniedziałek, 5 września 2011

Wycieczka




Pisanie bloga jest trudne, zabiera dużo czasu, a przez ten czas kiedy nie piszę, to tyle się zbiera rzeczy do napisania, że potem zapominam :)

Wyszykowałam się na wycieczkę! Koniec siedzenia w Sydney, w końcu ile można (oj, można, można).

Plan jest taki:

A. Sydney -> B. Cairns
wtorek - niedziela


W Cairns będę się opalać (mam nadzieję, że nie będzie deszczu) i mieszkać tu:

B. Cairns -> C. Alice Springs
niedziela - poniedziałek

Alice Spring wita mnie Annie
Stąd jadę też na wycieczkę małą na pustynię i będę nocować pod gołym niebem. W prognozie pogody podają, że w dzień ma być tylko 22 stopnie, a w nocy nawet tylko TYLKO 2! Masakra... po za pustynia :P

C. Alice Springs -> D. Ayers Rock
środa - czwartku

W Ayers Rock śpię już pod dachem, ale za to mogę się kąpać w basenie nie pod dachem :)

D. Ayers Rock -> A. Sydney
czwartek

Trzymajcie kciuki, żeby rekin mnie nie porwał, jaszczur nie zjadł i za pogodę!!!!!!!! :)))

Będzie tu relacja niemal na żywo przez komórkowy internet, bo będę tam sama, więc na pewno będę potrzebować gdzieś sprzedać myśli :)

piątek, 26 sierpnia 2011

Zwiedzanie - Taronga Zoo, Sydney Aquarium, Australian Museum


W Sydney mieści się wszystko co australijskie - słynna Opera, aborygeni, grający na tych wielkich tubach do techniawy, flota marynarki, kangury i strusie emu wszędzie. Te ostatnie głównie na herbach, pieczątkach, logach wszelkich obiektów turystycznych oraz wypchane w Australian Museum.

Natomiast żywe zwierzaki można tu zobaczyć w niesamowitym Taronga Zoo, Sydney Aquarium lub Sydney Wildlife Animal. Te trzy obiekty to skupiska zwierząt, ale tropikalne zwierzaki (właściwie to ptaki) spotykam też w parkach. Szczególnie upodobałam sobie ibisa, który jest bardzo sympatyczny, a ciarki zawsze mnie przechodzą, kiedy słyszę wrzaski tej papugi okropnej.

ibis
Oko w oko z kangurem stanęłam najpierw w Australian Museum, gdzie było mnóstwo kangurów, z tymże wypchanych. Ale dowiedziałam się jak wiele gatunków jest (bądź było) w Australii!  Małe duże, szare, rude, jedne smukłe, drugie jakby umięśne. A cały świat zna właściwie tylko jeden rodzaj - najpopularniejszego kangura. Widać, ma dobry PR :)


W Taronga Zoo było na prawdę dużo kangurów. Można było je świetnie obserwować, ponieważ wchodziło się do ich zagrody, która była przygotowana w sposób dostosowany dla zwiedzających - z wytyczoną ścieżką. Lecz gdyby tylko chciało się wstać któremuś kangurowi i skoczyć, to na pewno nie byłoby to dla nich problem, by tą ścieżkę przekroczyć. Dla emu mieszkającemu z nimi też nie.


  W zoo było wiele przygotowanych takich miejsc, gdzie wkraczało się na terytorium zwierząt lub oddzielał od nich tylko rów. Tylko najniebezpieczniejsze lwy, tygrysy, węże itd. były za szybą. Oczywiście do aquarium z pingwinami czy z fokami też się nie wchodziło :) A propo właśnie fok - podczas całego dnia otwarcia zoo przygotowane były specjalne pokazy ze zwierzętami oraz rozmowy o zwierzętach z ich opiekunami. Wszystko było zaznaczone na mapie - gdzie i kiedy ma się odbyć. Zdążyliśmy zobaczyć prześwietny pokaz z fokami, posłuchaliśmy o pingwinkach australijskich oraz trafiliśmy na końcówkę pokazu ptaków.



W Zoo powinniśmy pojawić się już o 9, żeby najpierw coś zwiedzić, a potem latać od pokazu do pokazu, bo inaczej to ja nie wiem czy komuś się udało wszystko na czas zobaczyć. Z Jarkiem się zachwycamy wszystkim, robimy dużo zdjęć, bo wszystko dla nas jest nowe i niesamowite, dlatego też nie zdążyliśmy na pokaz ptaków. Przestajemy robić zdjęcia dopiero, jak już jesteśmy zmęczeni :P Dlatego pominęliśmy już aligatory i orangutany, które chyba było widać ze Skyline Safari, czyli kolejki liniowej biegnącej nad Zoo!
Zoo jest położone w północnej częsci Sydney, prawie na przeciwko Opery. Zoo leży nad brzegiem zatoki, więc wspina się pod górę, dzięki czemu właśnie zoo uzyskało ciekawe możliwości umiejscowienia atrakcji.

Najbardziej oczekiwanym zwierzakiem jaki Jarek chciał zobaczyć był... kangur? nie! Miś koala! skorzystaliśmy z możliwości zrobienia sobie z miśkiem z bardzo bliska zdjęcia. On sobie spał w najlepsze, więc cicho żeby go nie zbudzić stanęliśmy koło niego :) Niesamowity zwierz - śpi dłużej niż kot, bo 20h, a resztę czasu wykorzystuje na jedzenie. Nie wysila się przy tym również zbyt szczególnie, bo je to co ma w pobliżu legowiska, czyli liście drzew. Taki to jest wygodnicki misiek. Wielu (Jarek) mu zazdrości takiego trybu życia :D


Ale po co tam spać, jak można iść zobaczyć całkiem z bliska stwory morskie, rafę koralową i pingwinki :D W Sydney Aquarium, położonym totalnie w centrum Darling Harbour, jest tysiące gatunków morskich żyjątek i kilku strasznych zwierzy również. Aquarium jest w sumie niewielkie, ale ma coś superowego - kanały, które wychodzą w morze, i nie są to kanały ściekowe :D Kanały są dwa - w pierwszym są płaszczki, diugoń (!) i jakieś inne ryby całkiem spore. W drugim kanale dookoła głowy pływa wielgaśna płaszczka, żółw morski oraz rekiny!!!

Rekiny, choć nie największe, to i tak robią wrażenie :) W innych częściach aquarium można obserwować pingwinki (choć jest tu mniej miejsca niz w Taronga Zoo) oraz podotykać żyjątek rafy koralowej np. kiełbaski lub ogórka - dość obślizgłe zwierzaki, brrr. W innym aqarium znalazłam bohaterów bajki "Gdzie jest Nemo?". Nie dziwię się, że trudno go było znaleźć, bo to bardzo płochliwe rybki i uciekają przed paparazzi :)

Akwaria w Aquarium zdają się nie kończyć... Na koniec jest jedno przeogromne akwarium z rekinami i różnymi rybami. Awkarium jest wielkie na całą ścianę, a można je oglądać z kilku stron. Także wyjść stamtąd nie mogliśmy, dopóki nie wyczerpały mi się baterie w aparacie :)

Zwiedzanie - Bondi Beach!



Dawno nie pisałam, więc się nazbierało kilka opowiadań o przygodach w Sydney :) Z Jarkiem mogę zwiedzać Sydney tylko w weekendy, bo w ciągu tygodnia pracuje, a w związku z tym, że jest tu zima, słońce zachodzi już późnym popołudniem, kiedy Jarek akurat kończy pracę. Niestety, o tej porze tez zamykają obiekty turystyczne, więc w dni robocze nie pozostaje nam nic innego jak TV :D

Weekendy spędzamy jednak dość aktywnie. Dwa tygodnie temu wybraliśmy się na plażę. Pogoda była iście nieplażowa, ale oprócz wizji słynnej plaży Bondi Beach, mieliśmy w planach również spacer klifami. Na miejscu okazało się, że pomysł wcale nie był oryginalny i wiele ludzi wybrało się na wycieczkę w te strony Sydney. Tak, bo Sydney to nie tylko zachwycające i różnorodne centrum, a tak na prawdę australijskość Sydney można poczuć właśnie na obrzeżach miasta.

Bondi Beach to jest takie miejsce, gdzie każdy chciałby spędzić wakacje. Plaże, klify, promenada,  bary rybne, a do tego jeszcze cudownej barwy i czyste morze. A na morzu surfingowcy :D







Plaża jest nie mała, ale też nie ciągnie się w nieskończoność, jak to w niektórych miejscach nad Bałtykiem bywa. Plaża ogrodzona jest skałami, klifami, które wyznaczają granice wszystkich plaż na wschodnim wybrzeżu. Odpłacają wspaniałymi widokami.


Skoro było zbyt zimno na plażowanie, powędrowaliśmy Coastal Walk. Jarek mnie uprzedał w domu, żebym wzięła dobre buty, bo przecież będziemy chodzić po kamieniach. okazało się, że cały szlak jest perfekcyjnie przygotwany pod piechurów i biegaczy, więc o żadnym wdrapywaniu się na skały nie było mowy (tylko na własne życzenie) i damy w klapeczkach dałyby radę :)



wtorek, 16 sierpnia 2011

Zwiedzanie - jak?

Mam już ponad tygodniowe doświadczenie w zwiedzaniu Sydney. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi, był to trudny proces. PO pierwsze kłopoty z jet lagiem, po drugie aklimatyzacją  w mieście, po drugie aklimatyzacja, po trzecie aklimatyzacja. Nie da się tak z marszu wyjść z mieszkania i iść zwiedzać.

Chociaż raz tak zrobiliśmy - w pierwszą niedzielę, kiedy po prostu poszliśmy przed siebie na most, a potem zobaczyć Operę :) Ale to był tylko spacer. Zwiedzanie najbliższej okolicy. Jak wyjść i zobaczyć COŚ?

Wyposażona w przewodniki z Polski ten i ten, z czego ten pierwszy jest najlepszy moim zdaniem, wciąż nie ogarniałam miasta. Udałam się do Informacji Turystycznej, gdzie wyposażyłam się w różnego rodzaju ulotki wielu rzeczy, które trzeba zobaczyć w Sydney, darmowe mapy oraz zasięgnęłam języka. Studenci z Europy nie mają tu właściwie żadnych studenckich praw. Ale nie należy zaprzestać prób w osiągnięciu gdziekolwiek zniżek na legitymację. Karty Isic czy euro<26 wcale się nie przydają - będą uznawane tylko w tych miejscach, gdzie już prędzej uznają legitymację jako podstawę do przyznania zniżki.

Jak zwiedzać najtaniej

Najważniejsze to określenie, że "da się". W informacji turystycznej wpadło mi ręce kilka ofert kart turystycznych, w ramach których są proponowane różne rozwiązania. Karty są w trzech wariantach: 3 obiekty za 79$, 5 obiektów za 130$ - i te są do wykorzystania w ciągu 3 miesięcy - lub 7 dniowa karta za 279$ na nielimitowane wejścia do kilkudziesięciu obiektów. Po przeliczeniu pierwsze dwie mi się nie opłacały. Na prawdę! Wychodziło tylko kilka $ taniej za kartę. Ostatnia propozycja jest bardzo kusząca, ale po co mam się spieszyć i wszystko zobaczyć w jeden tydzień, skoro jestem tutaj 6 tygodni? Ale polecam, jeśli ktoś będzie miał chociaż 5 dni czasu zwiedzania Sydney, to się opłaca.

Czyżby mi nic nie zostało? A skądże! Jest jeszcze propozycja innej karty Myfun, gdzie też znajdziemy kilka opcji i każda z tych opcji faktycznie się opłaca oraz jest kilka wygodnych opcji do wyboru do koloru. Minus tej karty jest taki, ze obejmuje max. 3 obiekty w Sydney (Sydney Aquarium, Oceanworld Manly, Sydney Tower) oraz dwa obiekty w Nowej Zelandii.

Wybraliśmy sobie każdy po swojej karcie Myfun.

Oprócz tego mamy dwa takie przewodniki reklamowe WHAT'S ON oraz oficjalny przewodnik po Sydney, gdzie jest ukrytych kilka zniżek na największe atrakcje Sydney np. 20% na zwiedzanie Opery. 20% z 25$ to już zawsze coś ;) I z tego będziemy korzystać.

Kolejna fajna karta na zwiedzanie to Ticket Throught Time, która kosztuje 30$ i zapewnia nielimitowane wejścia przez trzy miesiące do różnych mniejszych muzeów. Może nie wszystkie warto zobaczyć, ale jesli nie jest imienna (mam nadzieję to sprawdzić dzisiaj), to na pewno przyda się dla wszystkich w najbliższej przyszłości odwiedzających Sydney :) Można ją kupić przez internet albo w każdym z muzeów m.in. Museum of Sydney czy Hyde Park Barracks Museum, które powinno się odwiedzić!

W Sydney jest też wiele punktów, które możemy odwiedzić zupełnie za darmo! Najlepiej zacząć zwiedzanie od darmowego oprowadzania z przewodnikiem! Byłam na tym wczoraj i na prawdę mnie się podobało. Codziennie o 10.30 i 14.30 zbiera się grupa turystów w centrum Sydney i stamtąd niebanalna przewodniczka (z polskimi korzeniami) prowadzi wycieczkę do najbardziej ciekawych zakątków Sydney. opowiada o historii budynków, ale tez różne śmieszne historyjki np. o pierwszych mieszkańcach, jak postępowali z rabusiami. Przewodniczka na początku też rozdaje mapy centrum, gdzie są zaznaczone inne obiekty dostępne dla turystów za darmo dzień i w nocy; miejsca, które warto zobaczyć i gdzie tanio zjeść. Bardzo przydatna mapa! :)

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Zwiedzanie - Hyde Park, Royal Botanic Gardens

Fontanna w Hyde Park
Pewnego całkiem słonecznego dnia wybrałam się na spacer po parkach centrum Sydney. Pełno tu skwerów i zieleni, które podpisane na mapie są "park", ale tak naprawdę jest to kawałek trawnika czasem z jakimś egzotycznym drzewkiem, piękną ławeczką, bądź przygotowany rekreacyjnie dla tutejszych biegusów oraz jako boiska szkolne.

Moim celem był Hyde Park i Royal Botanic Gardens, czyli największe zielone plamy na mapie centrum Sydney. By dostać się do tego pierwszego udałam się pociągiem do samiuśkiego centrum. stacja Town Hall jest jak morze, w którym ludzie się przemieszczają niczym ławica ryb - wszyscy razem w stronę wyjścia. Później, gdy wyjść się okazało być wiele, tłum się rozbiegł, a ja utknęłam, bo nie wiedziałam za kim iść by wydostać się na powierzchnię. W końcu zlokalizowałam schody! Przez  to wszystko jednak straciłam orientację w terenie i oczywiście poszłam nie w tą stronę :)

Po odnalezieniu wielkiego trawnika, zwanego Hyde Parkiem, przysiadłam na trawce i... i nie mogłam się odprężyć, bo panował tam straszny hałas! Uliczny zgiełk, śpiew grajka, rechot młodych i wiele, wiele innych dźwięków docierało do mnie bardzo wyraźnie. Hyde Park ma dwie atrakcje (oprócz tego, że samo w sobie jest atrakcją) - historyczną (Grób Nieznanego Żołnierza) i rozrywkową (fontannę). Oba obiekty są wielkie, bogato zdobione i każdy chce mieć z tym zdjęcie :)  Grób jednak posiada bardziej stonowaną formę, chociaż też z fantazją - przed nim zrobiono prostokątny zbiornik wodny, by Grób odbijał się w jego tafli. Chyba tylko z kosmosu to widać, bo pod żadnym kątem mnie się nie udało tego dostrzec. Australijczycy bardzo serio traktują historię i to, że brali udział w wojnach o światowym znaczeniu.

Hyde Park



Grób Nieznanego Żołnierza
W środku Grobu
Królewskie Ogrody Botaniczne są prawdziwą oazą, tu już nie dochodzi miejski zgiełk i jest bardzo miło się zanurzyć w tą zieleń. Byłam już jednak za późno by wejść do palmiarni, ale przeszłam sobie ścieżką, przygotowaną na wzór lasu równikowego. Pobłądziłam sobie trochę wśród figowców, palm, kaktusów i ogródków zielarskich. Chodzę sobie, chodzę, aż tu nagle trafiłam na oczko wodne z kaczkami podobnymi do naszych, zrobiłam zdjęcie. Potem patrzę, co się wokół mnie znajduje, a tu na drzewie... wampiry!!! Wielkie, jakich nigdy nie widziałam i w dodatku tak blisko, nie za kratą, tylko na wyciągnięcie ręki!

nietoperze

Tak się gapię na te nietoperze, a tu coś z daleka wrzeszczy i wrzeszczy, coraz bliżej. Patrzę przed siebie, a tu prosto na mnie leci biała wielka, wściekła papuga!!! UUuu! Aż mnie dreszcz ze strachu przeszedł! Uciekłam kawałek, a ona jeszcze za mną idzie! :))
Na tym się skończyło moje zwiedzanie parków, poszłam już z powrotem do domu :)

Na drugi dzień spotkałam Simone, Niemkę w moim wieku, która przyjechała do Sydney na jeden dzień miedzy wizytą u koleżanki w Canberze, a wycieczką objazdową. Ponieważ obie nie jesteśmy obarczone obowiązkami, to pokazałam jej miasto. Z Darling Harbour, którego nie udało mi się zwiedzić przez brzydką pogodę, pojechałyśmy do Circular Quay, by Simone na własne oczy zobaczyła operę oczywiście. Było jeszcze przed 17, kiedy znajdowałyśmy się w pobliżu Ogródów Botanicznych, więc postanowiłam zaprowadzić Simone do miejsca, gdzie napadła mnie ta papuga. Idąc, już z daleka słyszałyśmy okropne wrzaski. Po drugiej stronie brzegu rozrabiała grupa białych papug. Miałyśmy takie szczęście, że kiedy tylko doszłyśmy do miejsca nietoperzy, papugi przeniosły się na naszą stronę. Ja się chowałam za Simone, a ona robiła zdjęcia nietoperzom :))

Po spacerku, poszłyśmy coś upolować. Skończyło się na piwku w knajpie bawarskiej LoewenBrau, gdyż było to jedno z niewielu już otwartych miejsc, a poza tym dla Simone było to bardzo niesamowite, że na końcu świata jest bawarska knajpa! Okazało się, że dziadek Simone pochodzi z Breslau. Umówiłyśmy się na wizytę podczas rozgrywek euro2012 :)) Mam nadzieję, że przyjedzie. Do tego czasu podszkolę swój niemiecki!

piątek, 12 sierpnia 2011

Zwiedzanie - the Rocks i Circular Quay

Trochę nudnawo się tu zrobiło, więc czas zacząć wędrówki po Sydney. Powoli, krok za krokiem, dzień za dniem (itd.) coraz bardziej moje wędrówki sięgają dalej w głąb Sydney. Pierwsze dwie to było tylko przejście (lup przepłynięcie ) przez most (lub pod mostem) i zwiedzanie najbliższej okolicy, czyli the Rocks  i Circular Quay. Są to najstarsze dzielnice Sydney, wokół których rozpinają się wieżowce i biurowce. A stara część jest jakby nietknięta, chociaż świeża i pachnąca.


Do rzeczy

Circular Quay jest to port, w którym cumują małe statki, zazwyczaj przewożące ludzi z jednego brzegu zatoki na drugi. Stąd można też popłynąć na wycieczki w najciekawsze miejsca u wybrzeży Sydney. Circular Quay jest to taki punkt, skąd najwygodniej można podziwiać Sydney Harbour  Bridge i Operę.

Opera jak wygląda każdy wie, ale na pewno moje zdjęcie będzie najlepsze :)) Niestety, niewiele ludzi słyszało o moście Sydney Harbour, który jest na prawdę wielki i ważny dla Sydney, bo łączy dwa przeciwległe brzegi zatoki. 

 The Rocks, czyli skały ma dwojakie znaczenie. Pierwsze całkiem rzeczowe, bo powstało na skałach, ale też moge powiedzieć, że chodzi tu o twarde jak skała fundamenty nowego państwa, jakie tu powstało.

Po drugiej stronie mostu znajduje się małe osiedle domków jednorodzinnych, bądź szeregówek. Nad osiedlem góruje wzgórze, na które szczycie w pobliżu drogi ekspresowej znajduje się Australian Observatory (E). Zajrzałam tam na momencik, bo wejście było za darmo :D W środku jest wiele starych, pozłacanych przedmiotów lokalizacyjnych (takie GPSy z przeszłości) i lunety. Na tym wzgórzu znajduje się również mały skwerek, z którego świetnie widać Millers Point i Sydney Harbour Bridge. Posiedziałam tam chwilkę, zrobiłam sobie sama zdjęcia, dzięki samowyzwalaczowi. Usztywniłam apart moim super przewodnikiem. Chwilę pogapiłam się na wielki imprezowy prom i poszłam. Na drugi dzień nie mogłam znaleźć przewodnika, koniec zaginął. Strasznie było mi przykro, bo 1. był wypożyczony z biblioteki, a 2. to był na prawdę dobry przewodnik! Wędrując na drugi dzień zaszłam jeszcze raz na wzgórze Australian Observatory. Patrzę, a na ławce, gdzie robiłam sobie zdjęcia siedzi pan z pieskiem i czyta mój przewodnik! Podchodzę szybko do niego, z wielkim bananem na twarzy i się pytam czy to jego? On jak tylko mnie zobaczył to odłożył szybko przewodnik i złapał kurczowo pieska (który zamiast na trawie łaził po ławce), a potem się śmiał, że chciał poczytać, ale nie rozumie języka :) I tak odzyskałam przewodnik (oraz oszczędziłam na odkupieniu książki bibliotece :P).